Piosenka do rozdziału: Meet you at the Graveyard - Cleffy
/\/\/\ - tak oznaczę miejsce, gazie możecie ją
sobie włączyć, tylko puścicie na pętli, bo będziecie robić przerwy na wytarcie łez
***
Emocje kumulowały się we mnie do tego stopnia, że zaczęła pękać mi głowa.
- Czy możemy odłożyć to do jutra? - wymamrotałam. Tak bardzo chciałam, by móc w życiu wcisnąć przycisk pauzy, złapać chwilę oddechu, nabrać sił.
- Chodźmy spać - zgodził się chłopak.
Wyjął z komody luźną bluzkę oraz parę bokserek i mi je wręczył. Podziękowałam i odwróciłam się, żeby się przebrać.
- Myślę, że oboje musimy ochłonąć. Pójdę do pokoju gościnnego - oznajmiłam cicho, chociaż wcale nie chciałam być teraz sama.
- Przestań wymyślać - burknął i złapał mnie lekko za nadgarstek, a następnie pociągnął w stronę łóżka.
- Przepraszam, że cię w to wciągnęłam - westchnęłam, gdy oboje leżeliśmy już pod kołdrą. Między nami położyła się Margo, a moja dłoń odruchowo powędrowała do miękkiego, kojącego w dotyku futerka. Ta psina miała stuprocentową świadomość, ile dawała mi jej obecność.
- Jeśli chcesz przepraszać, to za to, że nie powiedziałaś mi o tym wcześniej.
- Nie wiem czy jest rozwiązanie tej sytuacji - wyszeptałam, wątpiąc w to wszystko, co miało wydarzyć się później.
- Poradzimy sobie. Nie zostawię cię samej, obiecuję - przekręcił głowę w moją stronę i posłał mi spojrzenie pełne wsparcia.
- Dziękuję - poparłam się na łokciu, nachyliłam nad twarzą chłopaka i musnęłam ustami jego policzek.
- Jutro się tym zajmiemy - zapewnił mnie.
Odsunęłam się na drugą stronę łóżka. Nie chciałam przytłaczać chłopaka jeszcze bardziej, a nawet gdyby nie miało to znaczenia, to środek materaca zajmował pies. Nie przeszkodziło mi to w zaśnięciu, bo odleciałam błyskawicznie.
***
Obudziło mnie uczucie duszności. Zegarek na szafce nocnej pokazywał chwilę przed pierwszą. Musiałam zasnąć bardzo szybko, ale teraz obudziła mnie temperatura w pokoju.
- Rany jak gorąco - wymamrotałam. Ciepło emanowało spod kołdry i zrozumiałam, że jego źródłem jest ciało chłopaka. - Strasznie mnie grzejesz.
Światła z zewnątrz wpadały do pokoju i oświetlały nieznacznie profil Reynolds'a, przez co w oczy rzuciły mi się błyszczące kropelki potu na jego czole.
- Fane, dobrze się czujesz? - przyłożyłam wierzch dłoni do policzka chłopaka. Był nienaturalnie ciepły.
- Hmm? - mruknął przez sen.
- Jesteś cały rozpalony - stwierdziłam po dotknięciu wewnętrzną częścią dłoni jego czoła.
- Mhm - nie za bardzo kontaktował.
Wstałam i poszłam do łazienki, a następnie wróciłam z niej ze zmoczonym zimną wodą ręcznikiem. Położyłam go na czole chłopaka, ale momentalnie się nagrzał. Powtórzyłam tą czynność jeszcze dwa razy, aż dotarło do mnie, że nie ma to większego sensu. Nie, dopóki nie weźmie czegoś na zbicie gorączki.
Nieco wahając się, ruszyłam do sypialni Charlotte. Przyświecałam sobie latarką w telefonie. Nie chciałam palić świateł, by nie pobudzić domowników, chociaż i tak miałam to zaraz zrobić. Weszłam cicho do sypialni Charlotte i Nathana. Mężczyzna miał dyżur w szpitalu, więc obecna była tylko kobieta, ale i tak było mi niesamowicie głupio. Musiałam się cały czas upominać, ze chodzi o dobro Fane'a.
- Charlotte? - szepnęłam, a kobieta momentalnie się przebudziła. Może to instynkt macierzyński tak działał, a może zawsze miała płytki sen.
- Tak? Maeve? - zdziwiła się, głos miała mimo wszystko zaspany.
- Wybacz, że cię budzę, ale... - zaczęłam, ale w momencie kiedy kobieta zapaliła lampkę nocną, a ta drobna ilość światła padła na moją twarz, przerwała mi.
- Jezus, dziecko, co ci się stało?!
- To nic, nie o to chodzi - wskazałam ręką na lekko opuchnięty, zadrapany nos i strupa na wardze, a następnie ją machnęłam zbywając temat. Charlotte wstała i założyła satynowy szlafrok, szczelnie się nim opatuliła i dopiero wtedy poświęciła mi całą swoją uwagę.
- Czy wy się pokłóciliście? Nie wiem, czy będę w stanie w to uwierzyć, ale przysięgam że jeśli Fane podniósł na ciebie rękę to go... - głos jej się załamał. Szczęka mi opadła, że byla w stanie w ogóle o czymś takim pomyśleć, dlatego od razu wyprowadziłam ją z błędu.
- Nie, Boże nie. Nigdy by tego nie zrobił! - Byłam o tym święcie przekonana i niemal pewna, że ona również, a to jedynie okoliczności, w jakich się znajdowałyśmy - środek nocy i mój wygląd - popchnęły ją do takich rozważań. - Ale o niego chodzi, jest rozpalony. Ma gorączkę i majaczy, zrobiłam mu zimne okłady, ale nie wiem, gdzie macie leki.
Pani Grims ruszyła w stronę pokoju chłopaka, a ja podreptałam za nią.
- Synku, co się dzieje? - przysiadła na brzegu łóżka i dotknęła ręką jego czoła.
- Nie wiem co robić - wymamrotał chłopak.
- Dużego pola do popisu to nie masz. Najlepiej leżeć i to przespać - pokręciła głową z politowaniem. Kącik ust drgnął jej ku górze. Próby sklejenia przez chłopaka spójnej wypowiedzi musiały ją nieznacznie rozbawić.
- Dzieje jej się krzywda, nie wiem jak mam pomóc - powiedział, a ja cała się spięłam. Charlotte również spoważniała, ale nie miałam pewności, czy będzie wiedziała, co chłopak ma na myśli. Ja jednak wiedziałam.
- Fane, to ja, mama - nachyliła się nad nim i lekko potrząsnęła go za ramię. Reynolds otworzył oczy, ale zaraz znów je przymknął. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Mamo... ja ją kocham - wymamrotał, a mi serce podeszło do gardła. Czy on właśnie powiedział, że...
Kobieta chwilę jeszcze przyglądała się tworzy syna, ale w końcu wstała i wyszła z pokoju. Chciałam podążyć za nią, ale powstrzymały mnie słowa Fane'a.
- Vee? Nie zostawiaj mnie - poprosił.
Przysiadłem na brzegu materaca, w miejscu, które jeszcze przed chwilą zajmowała kobieta, i przyłożyłam dłoń do policzka chłopaka.
- Ciii, już dobrze. Jestem przy tobie.
- Obiecaj, że mnie nie zostawisz...
- Nie zostawię Cię. Obiecuję ci to tak, jak ty obiecałeś dzisiaj mi. Nie zostawię cię - zarzekłam się.
- Umieram? - majaczył, a na moje usta wpłynął niekontrolowany uśmieszek.
- Nie, Fane, nie umierasz - parsknęłam rozbawiona.
Do pokoju weszła z powrotem Charlotte. W jednym ręku miała szklankę z wodą a w drugim plastikowy kubeczek z tabletkami. Obudziłyśmy chłopaka i zmusiłyśmy, jest by usiadł i wziął leki. Zrobił to na wpół świadomie, a jak tylko połknął tabletki, niemal od razu zasnął z powrotem.
Charlotte dała mi do zrozumienia, żebym dołączyła do niej na korytarzu, tak też więc zrobiłam.
- Może czymś się zatruł? - zastanawiała się na głos kobieta, ale było to dalekie od prawdy.
- Wydaje mi się, że to nie to - przygryzłam wnętrze policzka i strzeliłam z palcy.
- To może jakiś wirus? Uważaj, żeby cię nie zaraził - zmartwiła się.
To nie miało sensu, pomyślałam. Machina poszła w ruch, to była już tylko kwestia czasu, aż wszystkie kłamstwa zaczyną wychodzić na jaw.
- To chyba przeze mnie. Obarczyłam go czymś, czym nie powinnam i to go chyba przerosło. Nie przygotowałam go do tej informacji w żaden sposób - wymamrotałam i przymknęłam oczy, by nie uronić łez.
- O co chodzi? - kobieta spojrzała na mnie troskliwie. Jak ludzka istota mogła mieć w sobie tyle ciepła i empatii?
- Charlotte, czy mogłabyś... czy ty... pomożesz mi? - wyjąkałam przerażona faktem, co zamierzam zaraz zrobić.
- Kochanie, oczywiście, że tak. Powiedz tylko w czym jest problem - szepnęła ciepło. - Czy to ma coś wspólnego z twoją buzią?- wskazała dłonią na moją twarz. - Zrobił ci to ktoś, kogo znasz?
- Uwierzysz mi? - zawahałam się.
- Jak mogłabym nie - przechyliła głowę na bok.
- Mój ojciec.
Kobietę zaniemówiła i nie mogłam jej przecież za to winić, ale cisza która zapanowała przez to, że był środek nocy, wydawało się dwa razy bardziej uderzająca. Słyszałam bicie własnego serca i gdyby blondynka przede mną wsłuchała się uważniej, zapewne też by je usłyszała.
- Jezusie, nie wierzę - prychnęła kobieta. Złapała się dłonią za serce, a ja poczułam jak usuwa mi się grunt pod nogami. - To znaczy wierzę! Wierzę ci, ale nie wierzę, że coś takiego miało miejsce - sprostowała i od razu zrobiło mi się lepiej. Nie wiem co bym zrobiła, gdybym rzuciła takimi oskarżeniami a kobieta nie uwierzyła w moje słowa. - Czy to dlatego Fane tak po ciebie wystrzelił wieczorem? Poprosiłaś go o pomoc?
- Mhm - skinęłam głową.
Charlotte złapała się za nasadę nosa i przez chwilę nad czymś intensywnie myślała, aż w końcu wypaliła.
- Zabije ich. Uduszę ich własnymi rękoma - syknęła wściekle. Zupełnie nie przypominała teraz tej troskliwej, ciepłej, tak dobrze mi znanej osoby.
Rzuciła jeszcze paroma wściekłymi tekstami, z których za dużo nie zrozumiałam, ale po paru chwilach ochłonęła i zwróciła się do mnie.
- Dobrze kochanie, tutaj nic ci nie grozi. Zróbmy tak, pójdź na górę i spróbuj zasnąć. Ja zastanowię się, co zrobić. To nie są proste sprawy, ale nie zostawimy cię z tym samą - wytłumaczyła mi spokojnie. Moje uwielbienie względem tej kobiety wzrosło jeszcze bardziej. - Chodź, przytul się do mnie.
Rozłożyła ręce w zachęcającym geście, a ja przyjęłam jej zaproszenie. Zamknęła mnie w czułym matczynym uścisku, którego nie miałam szansy doświadczyć od lat. Wtuliłam twarz w jej klatkę piersiową i pozwoliłam paru łzom skapnąć na satynowy szlafrok kobiety.
- Dziękuję - wyszeptałam, a kobieta odpowiedzi przycisnęła mnie do siebie jeszcze mocniej. Kiedy się od niej oderwałam, odwróciła wzrok i tylko wymamrotała, żebym poszła już spać, bo jest środek nocy. Przeczucie podpowiadało mi że i ona uroniła łzę.
Ten dom doświadczył tak wie gorzkich łez w ostatnim czasie. Już to mnie łamało, a wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miało być tylko gorzej.
Zeszłam do kuchni i wyjęłam z zamrażarki worek z kostkami lodu, a następnie wrzuciłam je do miski i nalałam jeszcze trochę wody. Sięgnęłam po czystą ścierkę i wróciłam tak do pokoju chłopaka.
Mijając sypialnie państwa Reynolds'ów usłyszałam rozemocjonowany głos kobiety prowadzącej najprawdopodobniej rozmowę telefoniczną.
- ...ponoszą konsekwencje swoich czynów, a nie korzystają z pierwszej lepszej wymówki, Nathan.
- Teraz to już jest też nasza sprawa. Przyjedź i zobacz jak wygląda!
Ty słowa nie tylko upewniły mnie, że rozmawiała ze swoim mężem, ale również kazało mi się domyśleć, że to ja jestem tematem dyskusji.
Skoro postanowiłam zaufać kobiecie, musiałam dać jej wolną rękę. Powierzając jej tą sprawę musiałam pozwolić też jej działać. Nie chciałam się mieszać, dlatego wykończona nadmiarem emocji weszłam do pokoju chłopaka i zamknęłam za soba drzwi.
Usiadłam na podłodze i oparłam się o ramę łóżka. Obok położyłam miskę z lodowatą wodą i zmoczyłam w niej ścierkę, a następnie przyłożyłam do czoła chłopaka, chcąc mu w jak największym stopniu ulżyć.
Jego stan zaczął mnie stresować, bo przez kolejne trzydzieści minut tylko zmieniałam mu okłady, a nie zapowiadało się bym w najbliższym czasie miała przestać to robić.
- Fane, powiedziałam twojej mamie - wyszeptałam sfrustrowana bezradnością. - Słyszysz? Poprosiłam ją o pomoc. Nie będę z tym sama, więc proszę, nie denerwuj się już. Możesz już spać spokojnie.
Może leki dopiero teraz zaczęły działać, a może zrozumiał moje słowa, ale oddech chłopakami wyrównał się, a wkrótce potem temperatura zaczęła odpuszczać. Czując niesamowitą ulgę chwyciłam dłoń chłopaka i oparłam na niej policzek, w dalszym ciągu siedząc przy jego łóżku, aż w końcu sama też zasnęłam.
***
Zarówno mnie jak i chłopaka obok obudziły hałasy dochodzące z parteru. Krzyki Charlotte przeplatały się z męskim, próbującym ją uspokoić głosem, który należał do Nathana. Mężczyzna musiał skończyć nocną zmianę w szpitalu lub został tu ściągnięty przez kobietę, co mogłam wywnioskować po jej rozmowach telefonicznych w środku nocy.
- Kurwa, czuję się jak na kacu - wychrypiał Reynolds. Od razu odwróciłam się w jego stronę i z ulgą stwierdziłam, że wygląda o niebo lepiej, niż w nocy. Przyłożyłam dłoń do jego czoła, które na szczęście nie było już tak gorące.
- Gorączka odpuściła, przyniosę ci wodę i elektrolity. Jesteś cały odwodniony - oznajmiłam podnosząc się z łóżka.
- O czym ty mówisz?
- Nie dość, że wypociłeś z siebie chyba wszystkie płyny to pół nocy wymiotowałeś - streściłam mu przebieg nocy, z której jak widać niezbyt dużo zapamiętał.
Jeśli nie pamiętał tych rzeczy, to tym bardziej tego co powiedział. Poczułam nieznaczna ulgę, że nie muszę się jeszcze mierzyć z jego słowami. Nie byłam jeszcze na to gotowa. Nie, kiedy miała się właśnie rozpętać największa burza w moim życiu.
- Ja pierdolę, mam nadzieję, że nie musiałaś tego słuchać ani oglądać - schował twarz w dłoniach, a ja uśmiechnęłam się szeroko. To było nic w porównaniu do sytuacji, w jakich to on mnie oglądał. Ten głupek myślał, że wywarł na mnie jakiekolwiek negatywne wrażenie tym, że po prostu się pochorował. Martwiła go taka głupota, bo chyba nie widział, jak przyjmowałam się w nocy jego stanem zdrowia.
Wedle prośby chłopaka zaczekałam na niego w pokoju, kiedy ten brał szybki prysznic i doprowadzał się do porządku. Wszedł do pokoju przepasany ręcznikiem, z mokrymi włosami i kroplami wody na klatce, zupełnie nieświadomy tego, jak dobrze wyglądał i co ze mną robił. Poczułam, że się rumienię na sam jego widok.
Fane jak gdyby nigdy nic przebrał się w świeży dres, a następnie oboje zeszliśmy na dół.
W kuchni stała pani Grims z mężem i wyraźnie byli w środku kłótni. Grobowe nastroje i napięta atmosfera były niemal namacalne.
Miniona noc wydawała się dziwnie obca i odległa, jakby niekoniecznie miała miejsce. Z tyłu głowy obawiałam się, że Charlotte mogła zmienić zdanie. Wcale nie uwierzyć w moje słowa, a nawet jeśli to jednak nie chcieć mieszać się w tą sprawę.
Schowałam się za ramieniem Fane'a, nie będąc pewna co to ma zaraz nastąpić, ale moje wątpliwości rozwiały kolejne słowa ojca chłopaka. Musiał być już wtajemniczony w sytuację.
- Czy masz więcej dowodów? Na przykład zdjęcia po poprzednich zdarzeniach?
- Czy obdukcja była by wystarczająca? - wymamrotałam, wbijając palce w ramię szatyna.
- Maeve, chyba nie mówisz, że... - Charlotte niemal wyskoczyły oczy.
Że sprawcą pobicia trzy tygodnie temu był mój ojciec? Że to on złamał mi żebro, nabawił mnie wstrząsu mózgu, doprowadził moją skórę do koloru tak ciemnego fioletu, że można go było pomylić z czarnym? Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Ledwo zauważalnie skinęłam głową, ale to wystarczyło.
- Dziecko, mój Boże! - kobieta rozpłakała się i był to szloch rozcinając serce na pół. Schowała twarz w dłoniach i opuściła kuchnię.
Przyniosłam spojrzenie pełne obawy na stojącego przede mną Nathana. Stwierdzenie, że miał grobową minę było niedopowiedzeniem. Niesamowicie przypominał teraz Fane'a, który obdarował mnie parę razy takim samym spojrzeniem i wolałam, by nigdy nie miało to miejsca, bo było po prostu przerażające.
- Maeve, czy mogłabyś opowiedzieć wszystko od początku? Jeśli mamy ci pomóc, musimy wiedzieć jak wygląda sytuacja... - poprosił łagodnie mężczyzna stojący przy blacie kuchni.
Te słowa uświadomiły mi, z czym wiąże się wywlekanie tej sprawy na światło dzienne. Zeznania, sądy, opowiadanie wszystkiego po kilka razy obcym ludziom, którzy będą tylko potakiwać głowami i udawać, że coś notują. Opieka społeczna, psycholodzy... O nie. Nie chciałam przez to przechodzić i nie chciałam narażać na to brata. To był błąd, to był tak wielki błąd, że podkusiło mnie, by coś z tym zrobić. Powinnam była trzymać język za zębami, zacisnąć pięści i wytrzymać. To było jedyne słuszne rozwiązanie, które właśnie zaprzepaszczałam.
- W zasadzie to chyba... - zająknęłam się - wyolbrzymiłam. Niepotrzebnie z tym do was przyszłam. Nie chciałam was niepokoić, przepraszam. Czy możemy uznać, że tego tematu nie było?
Oblicze Nathana złagodniała. Po surowej mnie nie było ani śladu, wręcz przeciwnie, wydawał się teraz taki bezradny. Skinął głową i podążył śladem swojej żony, tak samo jak ona opuścił pomieszczenie.
Fane zamknął w swoich dłoniach moje i spojrzał się na mnie błagalnie.
- Maeve, proszę... nie rezygnuj z prośby o pomoc, jesteś już tak blisko.
Z salonu dobiegły przyciszone, ale nerwowe głosy rodziców chłopaka.
- Oczywiście, że kłamie. Dziwisz się jej?! - fuknęła Charlotte.
- Ona nie wróci do tego domu, nie ma takiej opcji - powiedział jej mąż. Chłopak stojący obok, przeciągnął mnie bliżej do siebie, a ja poczułam w środku kiełkujące ziarenko nadziei, że może zwróciłam się z tym wszystkim do właściwych osób.
- Co z Mikey'em? - spytała kobieta, jakby czytając mi w myślach.
- W poniedziałek znowu przyjedzie do Calgary. Przetrzymam go, ile będzie trzeba w szpitalu - odpowiedział mężczyzna, a ja w duchu zaakceptowałam to rozwiązanie, nawet jeśli to nie ja byłam osobą decydującą.
Małżeństwo wróciło do nas jakby z nadzieją, że zmieniłam zdanie i zacznę mówić. Nie pomylili się. Opowiedziałam im o wszystkim. Jak to się zaczęło i jak z każdym razem było gorzej. Jak pomysłowy był ojciec, jednocześnie uważny, by niczym nie zainteresował się mój brat czy osoby trzecie. Wytłumaczyłam im, co mnie powstrzymuje od zgłoszenia tego a oni wykazali się szczerym zrozumieniem.
Ziarenko nadziei wykiełkowało. Teraz miało zacząć puszczać gałązki, a wkrótce może nawet i zakwitnąć.
- Pomożemy ci kochanie. Tobie i Mikey'emu. Obiecuję ci - oświadczyła kobieta.
Żadne słowa nie były by wstanie opisać mojej wdzięczności już na tym etapie, nie wspominając o tym, co ci ludzie mieli zamiar zrobić później.
Wróciliśmy na górę. Były okolice południa, ale oczy same mi się kleiły po nieprzespanej nocy. Fane również musiał być zmęczony, bo bez słowa zaciągnął mnie do łóżka.
- Jezu! - ciśnienie mi podskoczyło, gdy coś w łóżku się poruszyło. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ten potwór to rozwalona w pościeli Margo.
Przysiadłam obok suni, by jej nie spłoszyć, ale Reynolds nie był tak delikatny. Rozwalił się na łóżku jakby należało całe do niego, a przecież tak nie było, przyciągnął mnie do siebie i objął ramionami.
- Vee, jestem z ciebie cholernie dumny. Poproszenie o pomoc to już bardzo duży krok, wiesz?
- Musiałam to zrobić. Bałam się, że zejdziesz z tego świata - zaśmiałam się. Położyłam się na chłopaku i zmęczenie uderzyło mnie na nowo.
Leżeliśmy tak w ciszy. Dłonie Fane'a spoczywały na moich lędźwiach, a mój policzek na jego klatce.
- Co mogę w tym wszystkim dla Ciebie zrobić? - spytał.
Czułam, że zasypiam, przez co moja odpowiedź chyba nie była do końca świadoma.
- Po prostu... kochaj mnie delikatnie, dobrze?
Szatyn w odpowiedzi złożył pocałunek na czubku mojej głowy. Rozpłynęłabym się, gdyby nie gwałtowne poderwanie się Margo. Psina wskoczyła między nas spychając mnie na bok, po czym zaczęła lizać to mnie, to chłopaka po twarzy. Pisnęłam rozbawiona i spróbowałam się przed nią schować, ale była dosłownie wszędzie.
- Margo! - dobiegł z dołu głos Nathana.
- Jest u nas! - odkrzyknął chłopak przytulając do siebie pysk suki.
Po paru chwilach do pokoju wszedł ojciec Fane'a.
- Jedziemy do Banff na spacer z mamą i Benem. Zabierzemy psa, niech się wylata. Margo, chodź! A wy idźcie spać, mieliście ciężką noc - oznajmił.
Mimo chwilowego rozbudzenia nie trudno było nam się z powrotem wyciszyć. To był ostatni raz w najbliższym czasie, kiedy zasypiałam z uśmiechem na ustach.
***
Usłyszałam dzwonek telefonu, a chwilę później zaspany głos Fane'a.
- Halo?
- Coś się stało? - odezwał się nieco żywiej, co przekonało mnie do uchylenia powiek.
- Cholera, okej. Będziemy za dwadzieścia minut, niech się trzyma - wyskoczył z łóżka jak oparzony. Zbieraj się, jedziemy do weterynarza - rzucił do mnie, więc i ja momentalnie się poderwałam.
- Coś z Benem? - wypaliłam. - Przepraszam, to było niekontrolowane. Udzielił mi się humor twojej rodziny - zakryłam usta dłonią, bo chłopak wyraźnie się spiął. To nie był nastrój do żartów.
- Ubieraj się - powiedział i rzucił mi moje ciuchy. Błyskawicznie w nie wskoczyłam i po dwóch minutach wsiadaliśmy już do auta chłopaka zaparkowanego przed domem.
- Co się stało z twoim samochodem? - spytałam, gdy siedzieliśmy już w środku, ale na myśli miałam wygląd zewnętrzny drzwi od strony pasażera.
- Porysowałem go - wzruszył ramionami i odpalił auto, następnie szybko wyjechał na ulicę.
- Widzę, ale ostatnio przecież nie było porysowane - zagadywałam go. Po części mnie to ciekawiło, a po części chciałam odwrócić jego uwagę od czegokolwiek dowiedział się przez telefon.
- Zrobiłem to jadąc wczoraj do ciebie. Za szybko wyjechałem z garażu. Pewnie nie zauważyłaś jak wsiadałaś przez emocje - wytłumaczył bez cienia emocji.
- Matko... pokryję koszty naprawy - zarzekłam się i mówiłam poważnie. Miałam odłożone pieniądze a skoro było to po części przeze mnie...
Fane uciszył mnie jednym spojrzeniem. Szybko wybił mi ten pomysł z głowy i resztę drogi przeje baliśmy w ciszy.
Fane nie jechał zbyt przepisowo, ale nie miałam mu tego za złe. Dzięki temu już po kilkunastu minutach wpadliśmy do kliniki weterynaryjnej w Banff.
Nigdy nie miałam zwierząt, więc byłam tu pierwszy raz. Była nowoczesna, ale jednocześnie przytulna. W poczekalni nie było tłumu, jedynie kobieta z transporterem z kotem i mężczyzna z jamnikiem na kolanach. Poza nimi siedziała też zapłakana Charlotte i to do niej od razu ruszyliśmy.
- Co się wydarzyło? - kucnął przy matce chłopak. Złapał ją za dłonie i skupił na sobie jej uwagę.
- Spacerowaliśmy po parku, oczywiście po szlaku, jak zwykle - zaczęła tłumaczyć kobieta. - Niedaleko był strumień, a nad nim niedźwiedź grizli. Margo jak tylko go zobaczyła to zaczęła ujadać - zaszlochała i schowała twarz w dłoniach. Fane dał jej chwilę, ale widziałam, że cały jest spięty i chciał znać już cały przebieg wydarzeń. Podeszłam do nich i przykucnęłam obok, chcąc okazać swoje wsparcie. - Może i by się nią nie zainteresował, gdyby nie dwa młode, które były razem z nim. To musiała być samica. Teraz rodzą się małe i niedźwiedzice są dwa razy bardziej agresywne. Od razu się wycofaliśmy, ale Margo zerwała się ze smyczy i ruszyła w ich stronę. Ona chciała nas bronić...
- Co jej się stało? Ma jakieś obrażenia? - głos chłopaka się załamał.
- Niedźwiedzica drasnęła ją łapą i rozcięła pazurami bok. Fane, oni mówią, że to jest nie do zoperowania - zapłakała ponownie, tym razem mocniej.
- Nie, na pewno mogą coś zrobić. Gdzie ona jest? - poderwał się tak gwałtownie, że jamnik na kolanach mężczyzny zaczął ujadać. Posłałam mu mordercze spojrzenie, bo ten pies nie wykazywał absolutnie żadnej empatii.
- Drugie drzwi po prawo. Idźcie, ja nie jestem w stanie na to patrzeć - poinstruowała nas kobieta.
/\/\/\
Weszliśmy do gabinetu. W środku lekarz rozmawiał z Nathanem, na metalowym stole leżała Margo, a przy niej stał zapłakany Ben.
Jak tylko pies nas zobaczył, delikatnie zamerdał ogonem. Sunia nie uniosła nawet głowy, musiała być w fatalnym stanie, tym bardziej uderzający był ten lekki ruch puchatą kitą.
- Margo, maleńka, no co ty... - Fane podszedł do stołu. Nie widziałam jego twarzy, ale słysząc jego głos nie miałam wątpliwości, że jest zdruzgotany.
- Oh, mój Boże - zakryłam dłonią usta i dołączyłam do braci. Ben stał po drugiej stronie stołu i głaskał Margo po łopatce.
- Dzień dobry, rozumiem, że to na państwa czekaliśmy - przywitał się weterynarz. - Podaliśmy jej znieczulenie miejscowe, więc nie odczuwa aktualnie zbyt dużego bólu, rany trzymają klamry.
Przeniosłam wzrok na metalowe klipsy sterczące na brzuchu psa. Futerko wokół było całe czerwone od krwi, podobnie jak stół, na którym leżała. Nikt nie zwracał na to jednak uwagi.
- Dlaczego jej nie operujecie? - fuknął Fane. Cały czas gładził psa po policzku.
- Ma rozszarpaną wątrobę, żołądek i śledzionę. Ma dziesięć lat, rekonwalescencja będzie długa, ciężka i bolesna. Jest w takim stanie, że zalecałbym...
- Nie! - Szatyn przerwał mężczyźnie w niebieskim kitlu. Wszyscy wiedzieliśmy, co ma na myśli. - Nie, nie, nie zgadzam się...
Ben rozpłakał się na nowo. Kątem oka widziałam, że Pan Reynolds również powstrzymuje się przed rozklejeniem.
- Margo, nie rób nam tego - pogłaskałam psinę po łapce. Ogon psa znów lekko zamerdał.
- Synu, jako lekarz jestem w stanie wyobrazić sobie, jak ten pies będzie cierpiał i jeśli mamy możliwość jej w tym ulżyć, powinniśmy to rozważyć - odezwał się Nathan. Położył dłoń na ramieniu chłopaka w geście wsparcia.
- Nie ma mowy! Mama wie? Co na to mama? - wymamrotał. Przysunęłam się bliżej chłopaka i przytuliłam do jego ramienia.
- Chce dla niej jak najlepiej - wyjaśnił ojciec chłopaków. Nie dziwiło mnie to.
- Fane, spójrz na nią... - wyszeptałam. Wyglądała na umęczoną, a przecież była pod wpływem znieczulenia. Co musiałaby czuć, kiedy by odpuściło?
Chłopak się rozpłakał, schował twarz w zgięciu szyi leżącego psa. Ben wybuchnął na nowo szlochem. Pan Reynolds odwrócił głowę, ja nawet nie próbowałam wytrzeć cieknących mi strumieniami po policzkach łez.
Po cichu opuściłam pomieszczenie i wróciłam do poczekalni. Charlotte wydawała się uspokoić, jednak jak tylko zobaczyła w jakim jestem stanie, na nowo jej twarz wykrzywiła się w grymasie rozpaczy.
Przykucnęłam obok kobiety.
- Charlotte, myślę, że powinnaś się z nią pożegnać - szepnęłam.
- Nie chcę na to patrzeć - zarzekała się.
- Ona chciałaby cię widzieć do samego końca - tłumaczyłam jej.
Tak wiele właścicieli zwierząt opuszczało gabinety, by nie patrzeć jak ich pupile odchodzą, tymczasem te i tak już cierpiące zwierzaki dodatkowo stresowały się, dlaczego tracą z oczu swoich przyjaciół. Nie było opcji, bym na to pozwoliła. Jeśli Margo miała odejść, musiała mieć wokół siebie wszystkich, których kochała.
- Nie jestem gotowa, żeby ją pożegnać - wybełkotała kobieta.
- Żadne z nas nie jest, ale zróbmy to tak jak należy. Niech was widzi, niech wie, że przy niej jesteście - tłumaczyłam, co drugie słowo pociągając nosem.
Kobieta w końcu przystała na moje prośby. Weszłyśmy z powrotem do gabinetu.
- Margo, ty durna psino - podążyła to stołu, a następnie stanęła obok starszego syna i tak samo jak on, przytuliła malamutkę. - Pozwolę ci skubać kanapy, będziesz mogła spać w naszym łóżku, będę ci gotowała codziennie posiłki, tylko nie zostawiaj mnie - zaszlochała kobieta.
Patrzenie na tą rodzinę tracącą jej członka było druzgocące.
- Jeszcze się spotkamy., obiecuję. Czuwaj nad nami z góry - wyszeptała Charlotte.
Pan Reynolds skinął głową do weterynarza, po policzku spłynęła mu łza. Mężczyzna podszedł do szuflady i wyjął z niej napełnianą już strzykawkę. Podszedł do psa i zaczekał na zgodę wszystkich.
Ben oplatał drobnym ramieniem szyję psa, Fane klęczał przy pysku psa, tak, że Margo cały czas go widziała. Charlotte nie odstępowała boku psa, ja ułożyłam dłoń na udzie wilczura. Kiedy Nathan również podszedł do stołu i położył dłoń na plecach suni, wszyscy wydawali się być gotowi.
Weterynarz dał domięśniowy zastrzyk i zostawił nas wszystkich samych.
Margo jakby rozumiejąc co się dzieje, znów zamerdała ogonem. Uderzała nim lekko o stół przez kilka minut. Zaczęła to robić coraz lżej i lżej, aż całkowicie przestała. Nie widziałam jej oczu, ale domyślałam się, że są już zamknięte. Odeszła.
Zaczęłam sobie powtarzać w głowie, że tak jest lepiej. Darowaliśmy jej ogromne męki i cierpienia. Ale to nie pomagało, to wcale nie sprawiło, że było łatwiej.
Wszyscy płakali. Reynolds'owie płakali, bo stracili tak ważnego członka rodziny. Ja płakałam, bo straciłam tak wspaniałą przyjaciółkę.
Płakałam, bo najtrudniejszymi pożegnaniami były te ostatnie.
———
A co jeśli powiem wam, że będzie tylko gorzej?