Każdy myśli, że wie co to cisza, że ogarnia temat. Przecież wystarczy przestać mówić, ruszać się i voila!
Ale to nie jest takie proste. Nie można przestać wydawać dźwięków ot tak, w dowolnym miejscu i czasie.
Ja też nie wiedziałam co to cisza.
Już wiem, bo siedzę zamknięta w pokoju, w którym nie ma żadnych okien albo drzwi, ale za to pod dostatkiem białych ścian.
Tutaj słychać ciszę.
Oksymoron, wiem, ale taka jest moja ponura prawda. Mój oddech brzmi jak dmuchawa do liści, jeśli podejmę próbę spaceru od lewej do prawej (przynajmniej tak mi się wydaje, że to jest prawa i lewa, a nie góra i dół), czuję się jak w butach do stepowania. Każdy jeden odgłos, który wydaję, uświadamia mi tę pustość dookoła, uwyraźnia ciszę. Wszystko jest głośniejsze jeśli odniesie się to do takiej nicości.
Wczoraj rano (tak nazywam tę porę dnia, o której się budzę) zrobiło się jeszcze gorzej. Zaczęło się kapanie.
Kap. Kap. Kap. Kap. Kap. Kap. Woda!
Jak nie było dźwięków, to uciekałam do swoich myśli. Tam też się nie mogę teraz ukryć, bo to cholerstwo wykonuje 73 nierytmiczne plaśnięcia na minutę (tak mi się zdaje, że to minuta) i nie mogę skupić na niczym uwagi na dłużej niż te milisekundy pomiędzy zderzeniami kropel z powierzchnią.
Zaczęłam liczyć. Zwątpienie nadeszło po 4 380 uderzeniach.
Uznałam, że zwariuję, więc przyszedł czas na mówienie. Gadałam do siebie, do Boga, do ścian, ludzi. Ale jednak najbardziej do siebie. Wszyscy poprzedni rozmówcy szybciutko się mną nudzili (w ogóle nie wiem, czy mnie słuchali), więc przestawałam.
A kapanie nie ustawało. Pomyślałam, że jestem chora i potrzebuję pomocy, bo przez tę wodę (nie wiadomo, czy wodę) coś mi siadło na mózg. Ale kto mnie teraz wysłucha? Wszyscy myślą, że jestem nudna.
Poczułam dotyk ręki na ramieniu, więc otworzyłam oczy i spojrzałam na moją matkę. Znów byłam w swoim pokoju. Ona wydawała się być zmartwiona. Niecodzienne.
"Krzyczałaś", wyjaśniła.
To mnie nie dziwi.
Gdy widzę jej twarz (zmarszczki wokół oczu, kąciki ust skierowane w dół) i tę odrażającą łapę, podejmuję decyzję.
Jędza zabrała mi wszelkie powody do życia dalej. Kazała mi oddać dziecko bo sama nie dam rady. Dla niej rzuciłam studia i staż, bo czuła się samotna. Ona zamknęła mnie w tym pokoju, z którego nie mogę uciec.
Uśmiechnęłam się do niej najcieplej i powiedziałam, że wszystko w porządku. Gdy 20 minut później usłyszałam, że jedzie na zakupy, ruszyłam do łazienki po jej tabletki nasenne. Myślała, że o nich nie wiem. Jasne, że wiedziałam. Wysypałam wszystkie na dłoń i od razu połknęłam (partiami po 4 na łyk), popijając wodą z kranu.
Łzy zaczęły mi ściekać po twarzy, ale to raczej ze szczęścia.
Bo uciekam z pokoju.