22. Mehmet

1.3K 139 20
                                    



Sześć kufli wypełnionych po brzegi piwem. Tyle zdążył wypić opasły mężczyzna siedzący w kącie, odkąd zdążyłem usiąść. Zacząłem obserwować go, czekając na Firsai. Czekając zbyt długo.

Opuszczam brodę i zakrywam twarz chustą, ponownie obrzucając spojrzeniem wnętrze Menażerii. Nikt jeszcze się mną nie zainteresował, ale jeżeli spędzę tu więcej czasu, ktoś w końcu zacznie się zastanawiać, co robię tutaj sam.

Przeklinam pod nosem Firsai i jej zamiłowanie do spóźniania się.

Zirytowany, wstaję z chwiejącego się krzesła, by wrócić do domu, kiedy na brudnym, klejącym się rogu stołu pojawiają się małe płomyki. Wyzywam ifryta i jej dramatyzm w myślach i siadam ponownie, próbując zasłonić swoim ciałem ogień.

Płomienie znikają tak szybko, jak się pojawiły, pozostawiając po sobie mały, nietknięty kawałek pergaminu z dwoma słowami napisanymi starannym pismem. Gniotę kartkę, wrzucam ją głęboko do kieszeni płaszcza i wychodzę z Menażerii, zaciskając zęby z irytacji.

Powinienem znaleźć innego pająka, innego szpiega, który mógłby zbierać dla mnie informacje. Kogoś, kto traktowałby swoją pracę na poważnie. Jestem jednak skazany na współpracę Firsai, która nie jest posłuszna nawet samym bogom.

Małe kamyczki wydają dźwięki pod moimi podeszwami, ale nikogo wokół nie ma, bym wzbudził niepotrzebną ciekawość.

Niewielu odwiedza Ruiny Potępionych, jedynie ci, którzy mają brudne interesy
i śmiałkowie przedkładający znalezienie legendarnego skarbu ponad własne życie.

W tym momencie nie jestem pewien, do której kategorii się zaliczam.

Drogi nie oświetlają żadne pochodnie, ale nie potrzebuję światła – znam ją na pamięć. Wyciągam ręce, by wiedzieć, czy nie trafiam na żadną przeszkodę – zimne ściany są szorstkie pod moimi palcami, a wokół śmierdzi czymś rozkładającym się. Nasuwam chustę wyżej, przykrywając noc i dziękując w myślach komukolwiek, kto mnie słucha, że chociaż ten jeden raz o niej nie zapomniałem.

Zwinnie omijam kamienie i pozostałości murów, wspinam się na górę po popękanym schodach i oddycham z ulgą, kiedy stopami dotykam trawy. Nikt nie czuje się komfortowo wśród starych murów, gdzie na karku czuć oddech zmarłych.

Cholerny, cholerny ifryt.

Mijam usychające powykręcane drzewo, którego gałęzie rzucają groteskowe cienie na ziemię. Po jednej stronie widzę pękniętą ścianę z ubytkami, po drugiej miasto Mariquich. Ze starannie zabudowanych i wyrzeźbionych domów wydobywają się światła, a ludzie mali jak nieznośne owady kręcą się po ulicach.

Nie słyszę zgiełku i muzyki dochodzących z tawern, jedynie monotonne cykanie świerszczy.

Zsuwam z twarzy chustę i oddycham głęboko. Tutaj powietrze nie cuchnie tak, jak na dole, ale nadal pozostawia wiele do życzenia.

W mroku odnajduję miejsce, które upatrzyła sobie Firsai. To w nim spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Nie jest to spotkanie warte rozpamiętywania. Miałem wtedy zaledwie jedenaście lat, kilka tygodni wcześniej przybyłem do Mariquich i zdołałem uzyskać schronienie w pałacu. Razem z Maihiri, moim kuzynem i niańką, która nie miała większego wyboru, wymknęliśmy się do miasta bez strażników. Księżniczka zaciągnęła nas do ruin starej części miasta, wcześniej opowiadając ich historię.

Wędrujące PiaskiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz