Rozdział 24 - Pan Darcy

36 5 10
                                    


Nowy Jork, USA, 2001 rok

– Po tej sytuacji Gilbert przyznał mi się do czegoś, czego nikomu wcześniej nie mówił. Czasem nie mógł spać, bo myślał o tym, że jego bliscy umrą, dlatego zachował się tak dziwnie, kiedy Joseph żartował ze swojej śmierci. Tak naprawdę każdy dzień zaczynał od niekontrolowanego przerażenia, że stanie się coś złego i rzadko o tym zapominał. To uczucie towarzyszyło mu przez zdecydowaną większość czasu. Miał w zwyczaju powtarzać, że nie boi się swojej śmierci, ale straty ludzi, którzy coś dla niego znaczą. Częściowo to rozumiałam. To znaczy, doskonale rozumiałam część o strachu przed śmiercią bliskich, ale ja akurat zawsze bałam się też swojej. Jakoś zawsze przerażała mnie wizja odejścia, kiedy ten świat ma tak wiele do zaoferowania. On, jak wiadomo, nie powielał już tej ciekawości. Kurczowo trzymał się tego, co dawało mu poczucie stałości i komfortu, czyli domu rodzinnego i... mnie. Spędziliśmy wtedy bardzo przyjemne święta. Jego rodzice z Josephem i Josie poszli do państwa Pye, Jane pojechała z Philem do Alberty (czy wspominałam już, że poznała go, odwiedzając miejsce swojego urodzenia?), a ja po kolacji z Marylą i Mateuszem wróciłam do dworku, gdzie mnie odwiedził. Upiekliśmy pierniczki, to znaczy, głównie ja, bo bałabym się jeść wypiek jego autorstwa, ozdobiliśmy je, zrobiliśmy sobie kakao z piankami i usiedliśmy na kanapie przed choinką, a w tle leciały najpiękniejsze piosenki świąteczne i kolędy. Śnieg padał gęsto, a my godzinami rozmawialiśmy o sztuce, muzyce i literaturze. Kłóciliśmy się, czy Dirty Diana jest lepszą piosenką od Thriller – zaśmiała się.

– Kto wygrał i po której była pani stronie?

– Byłam po stronie Thrillera. Ostatecznie oboje wywiesiliśmy białe flagi. To Michael Jackson, ta dyskusja była bez sensu. Każda odpowiedź jest dobra. W każdym razie, po świętach nadeszły walentynki. Dzień dla nas ważny z wielu powodów. Przede wszystkim, pierwszy raz się wtedy pocałowaliśmy. W osiemdziesiątym drugim... – westchnęła, próbując opanować poruszenie. – Na szkolnej potańcówce. Dlatego postanowiliśmy świętować ten dzień właśnie na potańcówce. Ale to nie takie proste. Nie chcieliśmy po prostu pójść, potańczyć i wyjść. Musieliśmy dodać sobie trochę frajdy, jako dwa staroświeckie kujony i wszystko byłoby szampańskie tylko, że problemem byli inni ludzie. Właściwie, Mateusz i Josie. Aż sama się dziwię, że to mówię, bo Mateusz nigdy nie sprawiał kłopotów, ale tego konkretnego dnia postanowił bardzo dobitnie wyrazić swoją troskę o mnie w co najmniej nieodpowiedni sposób. Wieczór zaczął się bardzo źle. Wręcz koszmarnie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czyż nie?

Avonlea, Kanada, 14 lutego 1990 roku

– Zapamiętaj moje słowa, wszyscy będą się z ciebie nabijać – powiedział Joseph nie szczędząc bratu szczerości, gdy ten stał przed lustrem w salonie i poprawiał marynarkę, czekając na opinię domowników. – Zawsze mówili, że jesteś wycofany. Teraz będziesz wycofanym i dodatkowo ZAcofanym dziwakiem.

– Daj mu spokój, wygląda jakby się wyrwał z powieści Jane Austen – wtrąciła Josie, przyglądając mu się z zainteresowaniem, a John i Anabelle się z nią zgodzili.

Gilbert ubrał czarny garnitur, pod który założył białą koszulę i jasnoszarą kamizelkę, co wraz z krawatem pradziadka, który znalazł na strychu, w istocie dawało efekt, jakby uciekł z planu filmu, mającego akcję pod koniec dziewiętnastego wieku. Pokusił się nawet o zegarek kieszonkowy, który odziedziczyli dokładnie po tym samym pradziadku. Brakowało mu jedynie cylindra.

– Zamysłem Ani były raczej późne czasy wiktoriańskie albo nawet edwardiańskie, ale Jane Austen też może być – odparł, zapinając mankiety.

Somebody to Love - ShirbertOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz