Detykuję to gwiazdom, które opadły z nieba, by posklejać cząstki mojej duszy, w jedną całość.
Jestem zwykłą podróbką pisarza, która stara się zabłysnąć pośród światła reflektorów popularnych pisarzy, których powieści zostały oblane nektarem, opisując dziwne, ale najzwyklejsze uczucia pod słońcem.
W pewnym momencie naszego życia natrafiamy na dół. Taki duży, samotny, pośród wesołych chwil, które przeżyliśmy. Kierujemy się w jedną stronę i postanawiamy obejść go. To jest wybór miedzy dwoma rzeczami. Pewna ucieczka od wybóru, ponieważ wybierając jedną rzecz, tracimy drugą. Ale dół jest coraz szerszy, szerszy i szerszy. Wciąż idziemy dalej natrafiając na pojedyncze dołki, w które wpadają nam nogi, ale wychodzimy z nich, lecz o kilka kropli siły mniej. Wędrówka męczy nas. Tracimy siły. Opadamy na ziemię. Dyszymy ciężko. Nie widzimy wyjścia. W końcu decydujemy. To jedno słowo. Jeden moment. A druga rzecz znika. Wpadamy w dół pustki, staczamy się po kamiennym boku, poraznieni, poobijani, zmęczeni.
Strata boli najbardziej. Dlatego przywdziewamy zbroję i staramy się robić wszystko, by nie stracić kogoś. Boimy się jej, ale ona jest od nas silniejsza. Mocniejsza. Większa. Walczymy dzielnie o kogoś. Zostajemy zranieni. Upadamy. Nasze ciało krawawi. Ukochana osoba odchodzi. Znika za kurtyną mgły, zabiera wszystko, co jej, siejąc za sobą pustkę. Leżymy na zimnej ziemi, marznąc przez jej chłód, wspominając twarz kogoś, kto odszedł. Ale w pewnym momencie słyszymy śmiech śmiertelnego anioła. Jego wesoły krzyk i wołanie naszego imienia. Najcudowniejsza chwila. Chwila, która sprawiła, że wyrosły ci skrzydła i przybyło siły.
Podniosłeś się, poczułeś krew, trochę szczypania, ale stałeś. Nie upadłeś. Czujesz wiatr uderzający twoja twarz. Satysfakcję, że dałeś radę. Że podniosłeś się, nie wiedząc jaki dół czeka na ciebie dalej. Ukochana osoba ucieka, a ty biegniesz za nią najszybciej jak możesz, mimo zmęczenia. Mimo ran. Mimo krwi spływającej po twoim ciele. Biegniesz, biegniesz i biegniesz. Nie chcesz stracić kogoś. Wciąż widzisz tą twarz, którą chciałeś widywać codziennie. Ale nagre grunt się osuwa. Znika. Ginie. A ty wpadasz. Wpadasz w najgłębszy dół pustki. Kiedy to po krótkim momencie posiadania tej osoby, straciłeś ją ponownie. Znów spadasz po kamienistym brzegu dołka. Znów ładujesz na ziemi poobijany. Krew sączy się na całym ciele. Nie wstajesz. Leżysz, skamlesz, skowyczysz, płaczesz. Błagasz o koniec, błagasz, by piekło ustało. Leżysz pośród pustki, która jak matka otula cię swym kocem. Marzniesz. Umierasz. Rozpadasz się. Drżysz. Krajobraz staje się ciemny. Ale znowu po chwili robi się jasno. Widzisz ten piękny materiał, piękna twarz ukochanej osoby. Wahasz się. Boisz. Nie wiesz co robić. Słyszysz słowa. Nie zranię cię. Obiecuje. Wróć do mnie. Wybacz mi. Zaopiekuj się mną. Wtul się we mnie i stań mi się bliższy, niż moja własna skóra. Stawiasz jeden, delikatny, niepewny krok. Czujesz pod stopą grunt. Stawiasz drugi. Wszystko jest okej. Ukochana osoba dalej patrzy na ciebie z miłością. Stawiasz kolejne kroki. Idziesz. Truchtasz. Biegniesz. Lecisz. I spadasz. Znów. Tracisz kontrolę. Pozwalasz wpaść sobie na najgorsze kamienie. Staczasz się, aż w końcu znowu czujesz chłód ziemi. Ale teraz nie robi się ciemno, nie robi się jasno. Jest zimno, bezkolorowo, nic nie ma. Zwykła pustka, która rozlewa się w twojej duszy. Zabiera dostęp do tlenu.
I może jest źle. Może leżysz w dole pustki. Kiedyś, może zaraz, może jutro, może za kilka lat, ujrzysz pośród pustki drabinkę i usłyszysz słodki śmiech przyjaciół, rodziny, bliskich, którzy czekali z ciepłymi kocami z zamiarem odebrania ciebie pustce.
Jestem zwykłą podróbką pisarza, która stara się zabłysnąć pośród światła reflektorów popularnych pisarzy, których powieści zostały oblane nektarem, i dzielę się z wami tym. Może znajdzie się gdzieś zbłąkana duszą, która zapragnie przeczytać o uczuciach człowieka rozumnego. Najzwyklejszego na świecie, który niczym się nie wyróżnia. A kto wie, może to będą same gwiazdy, które opadły z nieba, by posklejać cząstki mojej duszy w jedną całość.
- autor nieznany