Rozdział 1

61 4 2
                                    

Wysiadł na dworcu w Lesku. Według asystenta do przesiadki miał jeszcze koło godziny, a odległość do najbliższego przystanku wynosiła raptem niecały kilometr. Nie chciało mu się kombinować z wypożyczaniem monotransportera, zwłaszcza, że była kolejka. Zarzucił więc niezbyt ciężką torbę na plecy, a gdy w ułamku sekundy przylgnęła, ruszył pieszo. Ręce, z którymi trochę nie wiedział co zrobić schował do kieszeni. Po paru minutach dotarł do ronda. Żadnych większych pojazdów nie było. Grupka małolatów na modnych ostatnio ISTach skręciła właśnie i podjeżdżała w stronę starego miasta. Czasu wciąż było mnóstwo, a miał za sobą już pół drogi.
Spojrzał wyżej, na górujący nad doliną starożytny zamek. Nie zdecydował się jednak. W najbliższym czasie czekała go jeszcze nie jedna wspinaczka. Po prawej miał przeszklone centrum handlowe, pod którym parkowało kilka heksakopterów i ze dwa poduszkowce. To też nie było interesujące.

Przed sobą miał wartko płynący San. Woda była trochę brunatna i burzyła się na wystających głazach. Nie był to co prawda stan rzeki jak po dużych ulewach, ale nie zachęcał do kąpieli. Zwłaszcza że jak na czerwiec było zimno. Najwyżej 20 stopni. Nawet kurtka się nie rozpięła, mimo że marsz musiał go trochę rozgrzać. Jak dotąd otworzyły się tylko "skrzela" pod pachami.
Ruszył w stronę starodawnego mostu. Kiedyś jeździły po nim pojazdy, ale odkąd pamiętał droga naziemna w tym kierunku była zamknięta. Za rzeką zaczynała się strefa ciszy. Już nawet dostawy odbywały się drogą powietrzną.

Ruszył przed siebie, ale na środku mostu jednak przystanął. Oparł łokcie o metalowe barierki, nawet niczym nie osłonięte. Czuł przez materiał kurki zimny metal!

Popatrzył w górę Sanu. Jakiś człowiek stał w środku nurtu. Oczywiście nie z wędką. Nawet najstarsi miejscowi już porzucili ten obyczaj. "Barbarzyński", jak powiedziałby pan Pac – jego nauczyciel biologii z liceum. Człowiek nachylał się nad wodą i na ile dało się to stwierdzić z tej odległości robił po prostu zdjęcia.

Ruszył dalej. Za mostem droga zmieniała się w kilka żwirowych alejek prowadzących do starych zabudowań oraz w dół i w górę Sanu. Jeszcze 100 metrów i był na miejscu. Peron był przylepiony do podwyższonego urwistego brzegu. Metr poniżej widać było błyszczącą czernią szynę wiszącą na rozmieszczonych co kilkanaście metrów dźwigarach, a jeszcze ponad metr pod nią kipiał po przybrzeżnych kamieniach wzburzony San. Usiadł na peronowej ławce i wpatrując się w wodę i przeciwległy wysoki brzeg spędził tak kolejne minuty.
Dopiero sygnał alarmowy asystenta wyrwał go z odrętwienia. Rozejrzał się. Kolejka nadjeżdżała. Była już tylko o kilkaset metrów od przystanku. Wstał, ścisnął torbę... Przegubowe cygaro przeskoczyło od niechcenia nad starym mostem, przemknęło ostrym nosem obok niego i niemal bezgłośnie zawisło w magnetycznej lewitacji przy peronie. Syk rozsuwanych drzwi był głośniejszy od samej maszyny. Ścisnął mocniej plecak i wszedł. Wagonik był prawie pusty, jeśli nie liczyć autopilota i dwóch starszych miejscowych na samym końcu. Usiadł od strony rzeki i zapatrzył się w okno. Asystent snuł mu do ucha kolejne melodie.
Jednak czasu nie miał zbyt wiele. Wagonik ślizgał się w pędzie wzdłuż brzegu. Zatrzymał może ze dwa razy i już była Bachlawa. Dawniej spora wieś, dziś już tylko kilka naprawdę starych domów – tych które uznano za zabytkowe. Mieszkańcy wynieśli się do Leska, Baligrodu lub bliżej zapory – tam gdzie była praca. Tu teren odzyskiwała natura. Posadzone kilkadziesiąt lat temu lasy bukowe wyglądały jakby były tu od zawsze.
Dalszą drogę musiał już odbyć pieszo.

(źródło: https://skradzionesny.home.blog/2019/01/01/stacja/ )

StacjaWhere stories live. Discover now