Neoliberalizm przyniósł unieważnienie tajemnicy. A przecież odarcie z zadziwienia światem to rodzaj przemocy.
Od kilku lat prowadzę badania etnograficzne pracy artystów. Interesuje mnie przede wszystkim to, czym dla niezależnego artysty jest praca. W trakcie badań artyści poruszają wątki, które potem staram się zrozumieć i zgłębić. Jednym z wątków jest piękno. Bardzo lubię rozmawiać z nimi właśnie o pięknie, które pozostaje dla nich – chyba mogę tak to określić – materiałem i parterem pracy.
Ale lubię też rozmawiać o pięknie z osobami spoza świata sztuki. Często podpytuję moich studentów, czym ono dla nich jest. W odpowiedzi zwracają uwagę zarówno na drobne rzeczy – nieregularność czyichś rysów, piegi, ręcznie robione pierogi – jak i na rzeczy, nazwijmy to, wielkie: wędrówkę światła za oknem, przyrodę, górę we mgle.
Studenci zauważają, jak piękne okazuje się miasto rankiem, kiedy ludzie spieszą się, każdy w stronę swojego dnia, i jak osoba obserwująca staje częścią tego pośpiechu. Wspominają o nagłym zachwycie nad kałużą, kiedy odbija się w niej jasne niebo. O tym, jak porwało ich uczucie piękna w tramwaju, gdy odłożyli komórkę i uświadomili sobie fakt wspólnego przemieszczania się w przestrzeni miasta. Mówią o chwili, gdy przez parking pełen nieruchomych samochodów przebiegł lis i to poruszyło ich do łez. Ktoś opowiada o młodszej siostrze z zespołem Downa bawiącej się w ogródku. O tym, jak zaraźliwy był jej śmiech i odchylona w radości głowa, jakby dziewczynka śmiała się do chmur.
„Zbyt piękne, by przestać istnieć”
Pytam cztery zaprzyjaźnione osoby – studentkę psychologii, absolwentkę zarządzania kulturą i dwie doktorantki nauk o zarządzaniu – czym jest dla nich piękno.
Doktorantka Anita Głuszek zwraca uwagę na równowagę, harmonię między tym, co na zewnątrz, a tym, co wewnątrz: „Piękno przyrody, piękno zewnętrzne oraz piękno płynące z naszego wnętrza. Każde z nich zachwyca swą mocą na nieco inny sposób, ale czy może istnieć tylko jedno z nich bez dwóch pozostałych? Piękno tkwiące w nas ma ogromną moc. Należy je pielęgnować, bo tylko wtedy rozprzestrzenia się dokoła, sprawiając, że i nasze zewnętrzne usposobienie pięknieje. Bez pięknego wnętrza nie doświadczymy piękna przyrody, które nas otacza”.
Druga doktorantka, Julia Witeńska, także podkreśla znaczenie harmonii i kontekstualizacji, a jednocześnie opisuje piękno jako swego rodzaju kompas – kompas bycia w świecie: „Piękno to doskonała kompozycja energii, czucia i czasoprzestrzeni. To momenty, kiedy z jednej strony czujemy się mali i bezsilni, a z drugiej – nieskończeni i pełni światła. Nie trzeba się wtedy bronić, asekurować ani niczego udowadniać; wystarczy po prostu być. To poczucie, że świat jest czymś więcej i zaprasza z otwartymi ramionami do doświadczenia. To właśnie piękno rozpuszcza iluzje granic i pokazuje całość”.
Absolwentka zarządzania kulturą Agnieszka Czyczyło mówi o pięknie jako o naszej fundamentalnej relacji ze światem, z innymi ludźmi, z przyrodą. Zacytuję dłuższy wywód:
„Myślę, że częstotliwość i intensywność odczuwania piękna wynika z naszego wnętrza i usposobienia. Znaczenie ma to, jak wrażliwi jesteśmy na detale, kolory, światło, przyrodę. Jaką wagę przykładamy do spojrzeń, współbrzmień, rozmów i obecności innych ludzi.
Znajduję piękno w przydrożnych kwiatach i wiewiórce, którą mijam rankami w drodze do pracy. W intensywności muzyki, w mocy poezji, w przedzieraniu się kajakiem przez meandry rzek. Ale jeszcze innym wymiarem piękna jest dla mnie głos przyjaciela, którego długo nie słyszałam. To, że ktoś dzieli się ze mną swoimi przeżyciami, oraz moment, w którym czuję z drugim człowiekiem taką bliskość, która wymyka się słowom. Odkrywam piękno w poczuciu bezpieczeństwa, w śmiechu, który mam z kim dzielić, w możliwości planowania kolejnych wycieczek.
Poszukiwanie piękna wydaje mi się pewnym paradygmatem, sposobem myślenia i odkrywania świata. Jest nieskończone. Skupianie się na pięknie każdego dnia daje możliwość na wyjątkowe doświadczenie życia i niesie za sobą ogromną wdzięczność.
Piękno urzeczywistnia się poprzez naszą uważność na nie”.
Z kolei odpowiedź studentki psychologii Zofii Chrostowskiej układa się w wersy:
Nie ośmieliłabym się definiować piękna,
jest zbyt ulotne, by więzić je w klatce słów.
Mogę jednak spróbować opisać, czym jest dla mnie. Spokojem.
Skradzionym z zabieganej codzienności momentem.
Wyciszeniem, w którym jestem w stanie nie tylko dostrzec piękno, ale je docenić. Zbyt często ucieka
mi gdzieś jego potęga, kiedy życie znów przyspiesza. Mogłabym porównać ten stan do spania
bez snów, zakochania się bez wzajemności czy czytania poezji bez zrozumienia…
Świadomie więc szukam jego obecności w tym, co mnie otacza:
Zapomnianej kamienicy na Starym Żoliborzu.
Śpiewie ptaków, towarzyszącym mi w drodze do pracy.
Muralu nieznanego mi artysty na Śródmieściu.
Uśmiechu czającym się w kąciku czyiś ust.
Francuskiej piosence usłyszanej w radiu.
Szczeremu uściskowi dwójki przyjaciół.
Farbie na płótnie, niewiedzącej jeszcze, jaki kształt przyjmie.
Zwiędłym kwiatom, których żal mi wyrzucać.
Niebie z jego nieprzewidywalną naturą, zapierającą mi dech w piersi przy każdym spektakularnym
zachodzie.
Kolekcjonuję te momenty, starając się je uwiecznić na czymś trwalszym od mojej pamięci.
Gdy mieszkałam w Paryżu, ogarniało mnie poczucie nieśmiertelności.
To wszystko było zbyt piękne, by przestać istnieć, kiedykolwiek.
Każda uliczka przypominała mi odkryte na nowo dzieło sztuki.
Nauczyłam się tam robić zdjęcia, chcąc zmieniać formę wspomnień w nieco bardziej materialną.
Taką, do której mogę wrócić.
Zauważyłam również, że piękno ma wiele wymiarów i różni się w czasie.
Teraźniejszy, przynosi mi najwięcej satysfakcji.
Jednak, kiedy doceniam je z przeszłej perspektywy, nie jest już takie samo. Zabarwione jest nostalgią.
Utraconą szansą na podziwianie go, kiedy się zjawiło.
Chodząc ścieżkami dawno wydeptanymi, wspomnieniami wspólnymi.
Z lekkim uśmiechem mijam skrawki chwil ulotnych.
Jestem cichym powiernikiem piękna mojej pamięci.
Zbyt często tracąc platoniczność, toniemy w rzeczywistości.
Podobno piękno jest w oczach patrzącego, ale skąd się tam znalazło?
I wreszcie, co sprawia, że uznajemy coś za piękne?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Ta kwestia pozostaje dla mnie tajemnicą,
jak samo piękno…
Zofia chodzi po mieście i robi zdjęcia, które są ulotne, tajemnicze, zwyczajne i niezwykłe zarazem. Codzienne miejsca schwytane zostają w obiektywie aparatu – zwykłej komórki – jako wspaniałe niespodzianki, wizualne haiku. Oglądając jej zdjęcia, też czuję radość spotkania tych miejsc. Czasami dowiaduję się o nich czegoś nowego, mimo że tak dobrze je znam – zadziwienie autorki jak reflektor podświetla detale lub atmosferę, której wcześniej nie dostrzegłam.
Sztuka patrzenia
Z moich rozmów ze studentami i przyjaciółmi przebija zwłaszcza jedno wrażenie – zadziwienie, jakie wywołuje w nas piękno. Piękno to tajemnica. Kanadyjsko-brytyjski filozof i ekolog Patrick Curry sugeruje, że tajemnica ta została stopniowo zbanalizowana przez racjonalizm społeczeństwa przemysłowego. Neoliberalizm przyniósł całkowite unieważnienie tajemnicy i coś w rodzaju wielkiego społecznego rozczarowania. Dotyczy to wszystkich dziedzin życia, wszystkich sposobów widzenia, mówienia i pisania – nawet dyskursu o sztuce. A przecież odarcie z zadziwienia światem to rodzaj przemocy – można pewnie mówić o przemocy estetycznej.
O patrzeniu pięknie i przystępnie pisał brytyjski artysta i krytyk sztuki John Berger. W neoliberalnym świecie nie uczymy się patrzeć, raczej wręcz przeciwnie: oduczamy się tego. Wewnętrzny obserwator pozostaje skulony w kącie świadomości lub nieświadomości, nadzorowany przez neoliberalny język produktywności, zarządzany i efektywizowany. To blokuje drogę do twórczych wymiarów rzeczywistości, które są bardzo ważne, ponieważ w nich spotykamy coś, co jest szczególnie właściwe dla kondycji ludzkiej.
„Doskonała wolność” neoliberalizmu oznaczać miała brak dyktatorskiej opresji wobec sztuki, w praktyce jednak doprowadziła do przemocy unicestwiającej poprzez przymus sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika „wartości rynkowej”
W czasie tegorocznych wakacji odwiedziłam jaskinię w Niaux, gdzie można podziwiać jaskiniowe freski pozostawione tam przez kulturę magdaleńską – dzieła sztuki sprzed kilkunastu tysięcy lat. Oglądałam też wystawę poświęconą prehistorycznym narzędziom – przejawowi długiego procesu usprawniania pracy, rozwoju pierwszych technologii. I nagle obok narzędzi pojawia się sztuka – zdobienia, potem eksplozja wyobrażeń, wizerunków zwierząt, symboli, kształtów. Magdaleńczycy udoskonalali swoje akcesoria, ale tworzyli też piękno, które nadal zachwyca. Każdy obraz jest inny. Widać pewne konwencje, kanony, a jednocześnie obrazy nie powtarzają się. W sztuce magdaleńskiej pojawiają się czasami wizerunki całkowicie spoza zakresu czy to obiektów, na przykład ryba, czy to technik – jak wykropkowany koń.
Sięgam do artystów. John Keats pisał, że „piękno jest prawdą, prawda pięknem! – oto co wiesz na ziemi i co wiedzieć trzeba”. Nie chodzi o prawdę abstrakcyjną lub definiującą, ani dającą się zdefiniować. Ta prawda jest stanem rzeczy, rezonansem nie do ogarnięcia. Paul Klee zauważył: „Natura nie jest na powierzchni, ale w głębinach. Kolory są wyrazem tej głębi na powierzchni. Wyrastają z korzeni świata”. John Berger zachęcał natomiast do spojrzenia poza takie powierzchnie, na to, co żywe i powiązane z innymi rzeczami, osobami, wrażeniami.
Dyktatura marketingu
Podobnie jak różnią się prehistoryczne freski, jak różne są obrazy Caravaggia czy wizerunki gór Johna Slavina, tak wszyscy moi rozmówcy opowiadają o czymś innym, gdy opisują piękno. Dla nich, tak jak dla mnie, doświadczone piękno nie ma wiele wspólnego z kanonami i modami, z tym, co wypada myśleć i mówić, z tym, co ładne, miłe lub co podoba się innym.
Piękno nie musi nawet być miłe i przyjemne w doświadczaniu. Bruno Schultz mawiał, że piękno jest chorobą, wynikiem tajemniczej infekcji, mrocznym zwiastunem rozkładu, który wyłania się z głębi doskonałości i witany zostaje przez doskonałość oznakami najgłębszej błogości. To nie jest kategoria abstrakcyjnej estetyki, a nasza ludzka kondycja, znajdująca swój kontekst. Potrzebujemy więzi z kontekstem, by pielęgnować to, kim jesteśmy we współpracy z naszym środowiskiem, nie jako wyrwane z niego antagonistyczne jednostki.
Z Wojciechem Bonowiczem rozmawia Damian Jankowski
„Doskonała wolność” neoliberalizmu oznaczać miała brak dyktatorskiej opresji wobec sztuki, w praktyce jednak doprowadziła do neoliberalnej przemocy – przemocy unicestwiającej poprzez niewidzenie, poprzez przymus sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika „wartości rynkowej”. W najlepszym razie oznacza to powierzchowność, powtarzalność, identyczność – Byung Chul Han nazywa taką estetyką „koszmarem tego samego”. Nauka sprowadzona do indeksów (gdzie miejsce na ciekawość, na oryginalność?), sztuka do wartości pieniężnej (gdzie zdziwienie, gdzie szok?), praca pozbawiona jakiejkolwiek osobistej drogi do mistrzostwa, konsumowanie identycznych produktów, podążanie identycznymi ścieżkami życiowymi… I coraz bardziej produktywne życie.
Jednak dobre życie nie polega na maksymalizacji produktywności. Ekonomista Robert Skidelsky i filozof Edward Skidelsky piszą o tym w swojej książce „How much is enough”. Sztuka i piękno są tam przedstawiane jako ważna część dobrego życia. Autorzy argumentują, że aktywny program opieki instytucji państwowych nad sztuką – niestroniący od dyskusji o gustach i o tym, jak można je rozwijać – pozostaje konieczny do głębszego rozwoju tej sfery życia społecznego.
Instytucje publiczne często dawały głos artystom i krytykom, którzy wyrażali preferencje co do różnych gustów i tego, co uważali za dobre w życiu. Marzenia i upodobania nie ograniczały się do upodobań elit i wyceny rynkowej, ale były przeżywane: w rozmowach, kursach edukacyjnych, programach telewizyjnych i radiowych. Tymczasem neoliberalizm stopniowo porzucił edukację estetyczną pod pretekstem wolności i swobody, głównie dlatego, że jest to „niepotrzebny koszt”. Dialog zastąpiła jednostronna, nieustępliwa i masowa indoktrynacją gustów – bo na tym wszak polega masowa reklama i marketing. Dyktatura marketingu.
***
Ta dyktatura jest jednak powierzchowna. Róża radziła Małemu Księciu, by patrzył w serce, nie na powierzchnię rzeczy. Tak samo moi rozmówcy czują, że piękno jest głębokie, wciąga obserwatorów w głębsze wymiary świata i przez to nadaje światu sens. Komentują również estetykę reklam – jak bardzo jest martwa i godna zapomnienia. Piękno piegowatej twarzy okazuje się nieporównywalne z wyretuszowaną urodą modelki, a kalejdoskop chmur nad górami nieskończenie piękniejsze od plakatu wygenerowanego przy pomocy sztucznej inteligencji.
Człowieka współczesnego i Magdaleńczyka niby nic nie łączy. Nie mieliby wspólnego języka, gdyby jakimś cudem, rodem z powieści sci-fi, udało im się spotkać. Żadne słowa, zwyczaje, styl życia. Żadne kanony atrakcyjności. Nic nie wiemy o sobie i nie rozumiemy, jak żyli tamci ludzie ani dlaczego robili to, co robili – byli homo sapiens, jak my, ale z innego świata, takiego, gdzie biegały bizony i lwy jaskiniowe, gdzie przechadzały się mamuty. Oni też nie rozumieliby naszej rzeczywistości z samochodami, komórkami i internetem. Ale może udałoby się nam spotkać, mimo wszystko. A co, jeśli człowiek XXI wieku i Magdaleńczyk stanęliby razem przy ścianie i namalowali – pędzlem wyglądającym, z tego, co wiemy, całkiem podobnie – obrazy? Bardzo różne, choć ostatecznie do siebie podobne.
Być może jest tak, że człowiek staje się człowiekiem, gdy pojawia się sztuka.
Przeczytaj też: Wolność należy do miłości, a nie neoliberalizmu