W chaosie, pośród gruzów struktur, łatwo jest zignorować wartości, bo są rzadkie i nie rzucają się w oczy. Nic ich jednak nie zastąpi w roli tworzenia fundamentów tego, co wspólne.
Kołując coraz szerszą spiralą,
Sokół przestaje słyszeć sokolnika;
Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
Czysta anarchia szaleje nad światem.
(William Butler Yeats, „Powtórne przyjście”, tłum. Stanisław Barańczak)
W ostatnich latach często słyszymy – z różnych stron i źródeł – deklaracje, diagnozy i ostrzeżenia: masowa zagłada, katastrofa ekologiczna, koniec cywilizacji, koniec świata, jaki znamy. Ci, którzy nie zgadzają się z taką wizją sytuacji, nieraz sami używają jako kontrargumentów równie groźnie brzmiących deklaracji o bezwzględnej konieczności dostosowania i pokochania czegoś, w czym w pierwszym odruchu nie chce się żyć: w świecie rządzonym przez algorytmy, rynki, coraz bardziej morderczą geopolitykę. Groźbę tę można streścić słowami: „OK, świat się nie skończy, ale ty się skończysz, bo nie umiesz się dostosować”.
Coś niewątpliwie się zmienia i, choć może nie zgadzamy się co do diagnozy, wyraźne jest poczucie dotarcia do jakiegoś progu, granicy, być może: końca. Ale końca czego? Świata, życia, cywilizacji, systemu ekonomiczno-politycznego? I co to znaczy, że coś „się kończy”?
Płonne nadzieje przeszłości
Zaliczam się do grona badaczy z różnych dyscyplin, którzy uważają, że coś bardzo znaczącego się kończy, ale nie musi to oznaczać koniecznie „końca świata”. To raczej stan pomiędzy działającymi systemami. Zygmunt Bauman, by zobrazować to, posłużył się metaforą interregnum – bezkrólewia (czemu „Więź” poświęciła cały numer kwartalnika). Stary wielki społeczno-ekonomiczny system jest martwy, a nowy jeszcze nie został wprowadzony. To kraina braku spójności i wizji, pełna sprzecznych idei, ostrych polaryzacji, które nie dają nadziei na rozwiązanie, ponieważ wydają się polegać na wyborze między jednym przestarzałym zestawem struktur społecznych a innym, równie przestarzałym.
Zamiast chwalebnych projektów i utopijnych, ale porywających wizji, które mogłyby poprowadzić ludzkość ku lepszej przyszłości, stan ducha dominujący w czasach interregnum to bezradna beznadziejność, przekonanie, że nie ma alternatywy ani realnego wyjścia. Sprawia to, że wiele osób – w tym młodych – zdaje się całkowicie porzucać przyszłość, szukając pocieszenia w mitycznej przeszłości, która nigdy nie istniała. Kiedyś Ameryka była wielka, kiedyś Finowie byli prawdziwi, kiedyś Polska była mocarstwem.
Do tych wizji próbuje się naginać projekty polityczne, w których nie ma miejsca na refleksję, co zrobić z tymi wszystkimi elementami teraźniejszości, które nie pasują do tej opowieści. Zwłaszcza – z ludźmi, którzy pozostają poza nią. Nie ma też miejsca na prostą konstatację, że czasu nie da się odwrócić. Nawet gdyby istniały złote wieki wielkiej Ameryki, prawdziwych Finów i mocarstwowej Polski, nie istnieje sposób powrotu do nich. Takie utopijne wizje umiejscowione w przeszłości – zamiast, co jest bardziej typową formą utopii, w przyszłości – Zygmunt Bauman nazywa retrotopią. Nie przynoszą one nadziei.
Deficyty sensu, nadmiar kryzysów
Zamiast szukania nadziei tam, gdzie jej nie ma, lepiej poszukać jej tam, gdzie można by ją znaleźć. Takie poszukiwanie nie będzie ani proste, ani przyjemne, jednak uważam, że warto się go podjąć. W tym celu proponuję kolejną systemową metaforę, celowo wstrząsającą – żeby pokazać, że mamy do czynienia z czymś niezwykle trudnym, ale przepełnionym znaczeniami – metaforę apokalipsy socjologicznej.
Nie potrafimy już łączyć pracy z sensownością, dobrem społecznym i użytecznością, a nawet z samym życiem. Gospodarka działa na zasadzie impulsów – zamiast programów rolę sterowania przejęły niemal całkowicie rynki
Apokalipsa kojarzy się powszechnie ze zniszczeniem, z rozpadem. Rzeczywiście obserwujemy w ostatnich dekadach przyspieszający się stale rozpad struktur i stabilizujących życie społeczne wielkich społecznych instytucji – czyli przyjmowanych jako oczywiste sposobów życia i współdziałania. Brak takich struktur tworzy próżnię, w której brakuje zorganizowanej sprawczości, spójności, ciągłości i poczucia sensu. Zamiast struktur, które funkcjonują jakby „same z siebie”, sprawczość bywa w warunkach rozpadu wymuszana, np. przez algorytmizację lub przez pozbawione empatii style zarządzania. Oba sposoby działania są socjopatyczne, w tym sensie, że nie ma w nich miejsca na współczucie, budowanie więzi, długotrwałą ludzką wzajemność. Wykluczają kondycję ludzką. Socjopatyczne zarządzanie tylko sprawia wrażenie sprawczości w krótkim okresie, a w dłuższym jest rujnujące dla morale i atmosfery w pracy, ale także szkodliwe dla zarządzanych organizacji i przedsięwzięć.
Proces rozpadu dotyka wszystkich i wszystkiego, w tym szanowane instytucje, jak kolegium przyznające Nagrodę Nobla, hierarchia Kościoła katolickiego, a także obszaru polityki i zaangażowania politycznego. Postawy i stwierdzenia, które jeszcze trzydzieści lat temu były nie do pomyślenia, dziś stanowią normę. Dotyczy to także przedsiębiorstw, które eliminują postawy inne niż jawna chciwość. Nie dlatego, że kiedyś było lepiej, tylko dlatego, że wówczas istniały mechanizmy uczenia się, co dawało szansę na doskonalenie i poprawę.
Dominujące spolaryzowane racje polityczna: neoliberalizm i neokonserwatyzm, wbrew intencjom wyznawców, współpracują w antydemokratycznej dynamice i definiują scenę polityczną, język i postawy obywateli, aktywnie niszcząc takie wartości, jak dobro wspólne i aktywne obywatelstwo. Wydaje się, że nie potrafimy już łączyć pracy z sensownością, dobrem społecznym i użytecznością, a nawet z samym życiem. Gospodarka działa na zasadzie impulsów – zamiast programów rolę sterowania przejęły niemal całkowicie rynki, które są zbyt prostymi mechanizmami jak na niezwykle złożony współczesny świat. Wywołuje to serię kryzysów i dryf w stanie trwałej nierównowagi i pogłębiającej się monopolizacji. Zarządzanie zostało oddzielone od odpowiedzialności, a kadra menedżerska z opiekunów przedsiębiorstw czuwających nad ich długookresowym przetrwaniem i dobrobytem załogi, przeistoczyła się w prezesów celebrytów, jak pokazują w książce „Świat według prezesów” profesorowie zarządzania, Peter Bloom i Carl Rhodes.
Ci nowocześni idole, prezesi celebryci, zasługują na podziw i naśladownictwo tylko dlatego, że są bogaci, niezależnie, jak bardzo okazują się psychopatyczni, chciwi, a nawet nieskuteczni. Coraz częściej to, co osobiste, staje się oderwane od kontekstu – jak przekonuje w książce „Znaczenie i melancholia” psychoterapeuta Christopher Bollas – wyłączone ze sfery ludzkiej refleksyjności i umiejętności introspekcji.
Ludzie żyją najlepiej jak umieją, starają się dostosować i nie wiedzą, że są nieszczęśliwi, aż któregoś dnia, nagle, nie chwyci ich potężny i przemożny impuls, by wpaść publicznie w szał lub odebrać sobie życie. Jedyną rzeczywistością, która pozostaje, a nawet konsoliduje się i umacnia, jest globalny system bankowy, mimo wybitnej kryzysogenności. Po katastrofalnym kryzysie 2008 roku jednak to nie banki poniosły odpowiedzialność za złe zarządzanie – państwa i podatnicy uratowali je przed bankructwem. Wszystko to wydarza się w kontekście jeszcze bardziej przerażającym i uniwersalnym: pilnej i nieuchronnej katastrofy ekologicznej – katastrofalnych zmian klimatycznych i nieodwracalnych szkód wyrządzonych ekosystemowi.
Odsłonięte fundamenty świata
Metafora socjologicznej apokalipsy oddaje ten stan rzeczy. Rozpad przeraża, ale nie przywraca to systemowi sterowności. Wręcz przeciwnie, w atmosferze niepokoju i strachu ciężko jest poszukiwać możliwości regeneracji.
Jednak apokalipsa to coś więcej niż tylko zniszczenie i strach. Greckie słowo apokálypsis dosłownie oznacza „odsłonięcie”. Ostatnia księga Nowego Testamentu, zwana Apokalipsą, nosi tytuł Objawienie. To drugi aspekt metafory socjologicznej apokalipsy. Gdy instytucje upadają, ujawniają, co się pod nimi kryje – fundamenty.
Fundament struktur i instytucji społecznych powinien opierać się na wspólnych wartościach, jednak teraz, gdy te się odsłaniają, można dostrzec ślady zepsucia: ucisku, przemocy, wyzysku. Ale to przecież nie wszystko, co tam się znajduje.
W chaosie, pośród gruzów struktur, łatwo jest zignorować wartości, bo są rzadkie i mniej rzucają się w oczy w zamieszaniu. Musimy jednak starać się je znaleźć. Nic nie zastąpi wartości w roli tworzenia fundamentów tego, co wspólne. Nie zastąpi ich historia, zasługi ani tożsamość. Badacz zarządzania James March podkreśla, że wartości są niezastąpione, bo nie tworzą na wejściu barier wykluczających pewne grupy osób lub organizacji społecznych. Są za to wyjątkowo skuteczne w tworzeniu zarówno granic, jak i więzi. Mobilizują zaangażowanie, a nawet oddanie.
Wartości wymagają poświęcenia im uwagi, wiary i życia. Dają impuls do generowania powiązań i tworzenia trwałych relacji. Są nie tylko fundamentami, ale kierunkowskazami – a jak wiemy, navigare necesse est.
Coraz częściej żyjemy w świecie, w którym nie jesteśmy w domu, a jednak tak często przyjmujemy, że nic innego nie istnieje – i nie jest możliwe. Jak w słynnej deklaracji Margaret Thatcher: „nie ma alternatywy”. I to jest właśnie najniebezpieczniejsza z wielu niebezpiecznych tendencji współczesnego człowieka. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy alternatyw, i to nie byle jakich, ale takich, które umożliwiłyby nam wyjście z interregnum i wejście w przyszłość, w której nie tylko można, ale gdzie warto żyć.
Przeczytaj też: Błysk nowej nadziei. Orędzie na Wielki Post 2024