Work Text:
Deszcz na Hawajach w niczym nie przypominał normalnego deszczu, takiego, jaki można spotkać chociażby w New Jersey. Widać tu wszystko musiało być wielkie, dzikie i obrzydliwie nieokiełznane. Jeżeli świeciło słońce, to żar lejący się z nieba wystawiał profesjonalizm Danny’ego na ciężką próbę. Już kilka razy łapał się na tym, że z niechęcią popatruje na swoje koszule i krawaty, co było wprost niedopuszczalne. Oczywiście wszystko było winą tego przeklętego klimatu. Tym razem najwyraźniej jacyś gniewni hawajscy bogowie doszli wreszcie do wniosku, że to ananasowo-piaskowe piekło nie powinno istnieć na Ziemi i postanowili, z charakterystycznym dla siebie wyczuciem, zatopić wyspę, zrzucając jej mieszkańcom na głowę pół oceanu. Być może byłby nawet zadowolony z tego wszystkiego, gdyby nie fakt, że po pierwsze – aktualnie, jak by nie patrzeć, mieszkał tutaj, a po drugie – deszcz złapał ich, zanim dojechali do domu.
- Musimy jechać - mruknął z dezaprobatą, popatrując na ścianę deszczu za oknem. To nie mogło być naturalne. Ledwo mógł dojrzeć zarys swojego samochodu, a przecież zaparkował go niedaleko ganku. Przeklęte miejsce…
- Danno, nie możemy poczekać u wujka Steve’a? - Widocznie Grace też nie była zachwycona perspektywą wychodzenia z domu.
- Właśnie, Danno, mała ma rację - stwierdził Steve, zakładając ramiona na piersi i wyglądając za okno. - Jazda w taką pogodę może być niebezpieczna.
- Nie wydaje mi się, żeby to się miało szybko skończyć…
- W razie potrzeby służę pokojem gościnnym.
Danny westchnął z rezygnacją.
- Niech będzie… - mruknął, przewracając oczami, gdy w odpowiedzi na to oświadczenie twarze pozostałej dwójki rozjaśniły się niemal identycznymi uśmiechami. Steve i Grace, śmiejąc się, ruszyli do salonu, kiedy telefon Danny’ego oznajmił nadchodzące połączenie. Jeszcze tego brakowało mu do pełni szczęścia… Oparł się o ścianę i wyciągnął zawodzące urządzenie.
- Tak, Rachel?
Rozmowa przeciągnęła się dużo dłużej niż by sobie tego życzył, chociaż w ich przypadku każda rozmowa trwała jego zdaniem za długo. Kiedy wreszcie mógł się rozłączyć, z obrzydzeniem schował telefon do kieszeni i kierując się śmiechem swojej córki, ruszył w kierunku salonu. Zatrzymał się w progu czując jak jego usta mimo woli wyginają się w uśmiechu. Zazwyczaj idealnie posprzątany stół zaściełały arkusze kolorowego papieru, gdzieś obok leżały nożyczki i… tak, to był brokat… całe mnóstwo brokatu. Za stołem dziesięciolatka i eksSEAL wycinali kwiatki i nawlekali je na nitkę. Widok był zdecydowanie niecodzienny i Danny w pełni się nim rozkoszował, czując, jak powoli opuszcza go napięcie, jakie zawsze odczuwał po rozmowach z byłą żoną. Oboje mieli na sobie już gotowe wieńce. Akurat w tym momencie Steve założył małej coś, co w teoretycznie miało być wiankiem, ale przez niewielki błąd dzieło zatrzymało się dopiero na jej nosie, wywołując falę śmiechu ze strony jego księżniczki. Danny poczuł rozlewające się po jego wnętrzu ciepło.
- Danno, chodź! Dla ciebie też zrobiliśmy! Steve mówi, że następnym razem zrobimy prawdziwe lei, takie z kwiatów. Zrobimy, prawda, Danno?
- Oczywiście, małpko - odpowiedział, siadając obok, by już po chwili zostać przystrojonym kolorowym naszyjnikiem.
Taaak, jednak to ananasowe piekło miało swoje dobre momenty, nawet jeśli krajobraz za oknem zwiastował rychły koniec świata.