Work Text:
Śmierć była nieuniknionym elementem życia.
Słowa dudniły mu w uszach, przedzierając się pomiędzy odgłosem kołaczącego się serca i ciężko nabieranego oddechu. Ciało zaczynało drętwieć, zimno z ziemi przenikało w jego głąb, łapiąc kości w swoje objęcia. Grunt pod nim był nierówny i niewygodny, kamienie wbijały się w czułe miejsca, nie pozwalając znaleźć ulgi.
Yuji przyglądał się rozciągającemu się nad nim niebu, podziwiając różnorodność jego kolorów, kiedy poza jego polem widzenia słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Umierał.
Świadomość zbliżającego się końca nie budziła w nim strachu. Miał czas, by oswoić się z myślą o tym, że umrze młodo, znacznie szybciej niż mógł sobie wyobrazić. W samotne i ciche noce myśli o śmierci napawały go strachem, poczuciem odrzucenia i odosobnienia, ale teraz… teraz było inaczej.
Uśmiechnął się, patrząc, jak błękit zaczyna być pożerany przez pomarańcz.
Kolejny oddech był cięższy. Zachłysnął się, kiedy drogi oddechowe zablokowała mu napływająca krew. Kaszel był bolesny, ale organizm instynktownie starał się bronić przed zagrożeniem, zmuszając go do wyplucia blokujących oddech płynów. Odwrócił głowę, pozwalając krwi uciec spomiędzy warg.
Sukuna patrzył na niego bez wyrazu.
Gdyby nie jego ruszające się tęczówki i powoli unosząca się klatka piersiowa, Yuji byłby przekonany, że jest trupem. Mężczyzna krwawił równie obficie co on, ale swój koniec zdawał się przyjmować w kompletnej ciszy, niczym przewrócony posąg, popękany i niewzruszony, nadal utrzymujący dawny majestat. Tak samo niedostępny, jak dzieła sztuki wystawiane na pokaz, podziwiane i wychwalane, ale oddzielone od reszty barykadą z zakazem wstępu. Samotny.
Dziadek życzył mu, żeby odszedł w otoczeniu kochających i bliskich mu osób. Wszyscy, którzy mogli znaleźć się na tej liście, zginęli przed nim, nie pozwalając na dotrzymanie słowa, czyniąc to kolejnym niepowodzeniem na długiej liście jego przekleństw.
Odliczał każdą mijającą sekundę zbliżającą go ku śmierci, a obok niego był jedynie ktoś, kogo szczerze nienawidził. Nigdy nie przypuszczał, że będzie w stanie odczuwać wobec kogoś tak silne emocje; na tyle silne, że zdawały się wżerać w jego wnętrzności i targać nimi, jak oszalała bestia spragniona krwi. Od czasu, kiedy Sukuna opuścił jego ciało, czuł jedynie pustkę, rozwierającą swoje szczęki nicości, nie mogącą zaspokoić wszechobecnego głodu. Przypuszczał, że przez te kilka miesięcy ich wzajemnej koegzystencji przywykł do towarzystwa.
Był moment, kiedy ich dusze były ze sobą ściśle splecione, niczym węzły skomplikowanego wzoru, tworzące całość, której poszczególnych nici nie dało się rozróżnić. Teraz Yuji był sam, porzucony i zawsze będący tym, co Sukuna uważał za najgorsze. Uznany za bezużytecznego i pozostawiony w tyle, zawsze o krok za późno.
Yuji nie odwrócił wzroku od spojrzenia Sukuny, nie mogąc oprzeć się dzikiej satysfakcji, że na sam koniec nawet Król Klątw nie mógł uciec od wiszącego nad nim przeznaczenia. W przypływie energii sięgnął w stronę leżącego obok niego mężczyzny, łapiąc go za dłoń.
Była zimna, ale spodziewał się tego. Śmierć nie obtacza swoich ofiar ciepłem.
Splótł ich palce w imitacji niegdyś łączących ich więzi. Nosiciel i klątwa. Klatka i więzień. Sukuna pozostał bierny, nie sprzeciwiając się ani nie odwzajemniając dotyku. Yuji czuł rosnącą w nim rezygnację, która zaraz obok nie opuszczającej samotności dławiła gardło bardziej, niż faktycznie dusząca go jego własna krew.
- Sukuna…
Starał się wypowiedzieć imię mężczyzny, ale było niczym niemy szept, równie słyszalny co trzepot skrzydeł motyla. Wargi poruszały się nieśmiało, ledwo drżąc. Powietrze opuszczało jego usta z coraz bardziej świszczącym dźwiękiem, z sekundy na sekundę tracąc na sile. Chciał powiedzieć… chciał tylko…
Wzrok zaczął mu mętnieć, wypełniając się ciemnością, której nie mogły przegnać ogniste promienie niknącego słońca. Czerwone spojrzenie Sukuny było ostatnim, co wypełniło jego pole widzenia.
Poczuł delikatny, niemal niepewny ucisk na swoich palcach.
Yuji uśmiechnął się.
Nie był sam.