Actions

Work Header

Spal mnie swoim słońcem

Summary:

Ghost wie, że kocha Johnny'ego, ale wmawia sobie, że na tę miłość nie zasługuje. John natomiast widzi, jak Ghost zaczyna go odpychać, i postanawia wciągnąć porucznika w szczerą rozmowę, gdyż dystans między nimi zaczyna być dla niego zbyt bolesny.

Notes:

Opowiadanie powstało między drugą a czwartą nad ranem, pod wpływem randomowo obejrzanego filmiku z najlepszymi momentami Ghosta i Soapa. Duży wpływ na opisy emocji i tego, co czuje Ghost, miała melodia, którą serdecznie polecam do czytania:
https://youtu.be/_r0vlyp33pw

Work Text:

 

 

Porucznik Simon „Ghost” Riley opierał się o szorstką ścianę budynku. Ręce skrzyżował na klatce piersiowej, a prawą nogę zgiął w kolanie i zadarł ją w tył, brudząc podeszwą buta szary tynk. Oczy, skryte w cieniu maski, chciwie wpatrywały się w widok rozciągający się przed nim.

Soap podciągał się na drążku, uśmiechając się przy tym do otaczających go kadetów. Na jego piaskowej koszulce wykwitły okrągłe mokre plamy, materiał lepił mu się do ciała. Pot spływał po jego twarzy i karku. Pokaźne mięśnie napinały się, lśniąc od wilgoci, pełne nabrzmiałych żył i jasnych blizn. Mimo widocznego wysiłku, sierżant zdawał się dryfować pośród falującego upału. Było w nim coś nieuchwytnego, lekkiego, zupełnie jakby zjednoczył się z powietrzem, wreszcie odnajdując swój dom. I ta czysta radość emanująca z głębi jego oczu, gorętsza niż samo słońce…

Ghost przełknął ślinę i odwrócił wzrok. Nie miał prawa patrzeć na niego w ten sposób – odebrał je sobie dawno temu. To bolało, ale nie aż tak, jak gorycz odrzucenia. Nie powinien być zachłanny. Nie mógł zagarnąć całej dobroci tlącej się w Johnnym i zatrzymać jej dla siebie. To byłoby zbyt samolubne. Ktoś taki jak on na nic nie zasługiwał, jak więc mógłby domagać się takiego ogromu? Utonąłby w nim, nie widząc ani dna, ani powierzchni, i nie zdołałby objąć go całego. Było lepiej, jeśli Soap mógł lśnić nieskrępowanym światłem, rozdając swoją miłość każdemu po trochu.

„Kiedy to się w ogóle zaczęło?”, pomyślał. To było tak naturalne, że trudno było ustalić konkretne granice. MacTavish miał niebywały talent do powolnego rozgaszczania się w cudzych sercach. Jednego razu nieśmiało pukał do drzwi, i nie wiedzieć kiedy jego obecność stawała się codziennością. Gdy zaś na chwilę znikał, pozostawiał po sobie zimną pustkę, którą tylko on potrafił zapełnić na nowo. Był w tym wszystkim rozbrajająco czarujący, słodko pewny swego, nienachalny, zawsze w odpowiednim miejscu i czasie. Błyskawicznie dostosowywał się do każdego z osobna, wiedząc, na ile może sobie pozwolić i w jakim tempie metodycznie zwiększać te granice.

– Wystarczy tych popisów! – krzyknął Ghost, pozornie obojętny. – Myślę, że pokazałeś już wystarczająco, sierżancie.

– Dopiero się rozkręcałem! – zawołał Soap, posłusznie zeskakując na ziemię. Jego usta wykrzywiał dobrze wszystkim znany uśmiech pełen młodzieńczego uroku.

– Dwie mile przebieżki i jesteście wolni – zarządził.

Kadeci posłusznie zaczęli biec w równym, miarowym tempie. Soap zaś skorzystał z chwili wytchnienia i potruchtał do Ghosta. Klepnął go w ramię, swobodnie, po przyjacielsku, i rzucił porucznikowi wyzywające spojrzenie.

– Hej, LT, może przebiegniesz się ze mną?

– To zależy.

– Od czego?

– Jaki masz w tym cel.

Johnny wzruszył ramionami, robiąc obojętną minę. Przestąpił z nogi na nogę i rozciągnął stygnące po niedawnym wysiłku mięśnie. Zerknął na Ghosta, zaglądając głęboko pod jego maskę, jakby próbując zastąpić ją w swojej głowie widokiem prawdziwego, pokrytego bliznami ciała.

– Przyjemniej biega się w dobrym towarzystwie – wyjaśnił w końcu.

Ghost bał się, że przez ułamek sekundy dało się dostrzec w jego oczach nadzieję. Powietrze wokół nich zgęstniało, wypełniając się iskrami napięcia. Zawsze się tak działo, gdy w porę nie przerwali kontaktu wzrokowego, i porucznik naprawdę nie miał pojęcia, co to oznacza.

A potem Soap uśmiechnął się, tak po prostu, i zachęcająco skinął głową. Zaczął truchtać, stopniowo zwiększając między nimi dystans, i nie oglądając się za siebie ani razu. Był pewny swego, och!, tak bardzo pewny. Wiedział, że nikt nie zdoła mu się oprzeć, a już na pewno nie Ghost, który lubił czasami tak po prostu dać się porwać jego szaleństwu. Przyciągał z siłą magnesu neodymowego, i dobrze o tym wiedział.

Ghost rozpędził się i dogonił sierżanta. Zrównał z nim krok, biegnąc kilka centymetrów za nim. Zignorował pełen triumfu pomruk i zapatrzył się na łopatki przesuwające się w rytm butów stykających się z piaszczystym podłożem. Mało brakowało, by wyciągnął rękę i zacisnął palce na spiętym karku. Słyszał nieco chrapliwy oddech, wyobrażając sobie, czy brzmiałby tak samo, gdyby…

Na Boga, co się z nim działo?

– O co chodzi? – zagadnął Soap. Po tonie jego głosu nie dało się poznać, czy to zwyczajne, wręcz kurtuazyjne pytanie, czy jednak wiedział. MacTavish potrafił grać, co czasami wszystko cholernie komplikowało.

– Hmm? – mruknął. Liczył, że to wystarczy. Nie tym razem…

– Od jakiegoś czasu zacząłeś się dystansować.

– Naprawdę? Nie zauważyłem. – Kolejne kłamstwo, tak bardzo oczywiste dla ich obu. To było niczym obelga. Przecież Johnny nie był głupi. Czasem takiego zgrywał, owszem, ale tylko w skrzętnie wykalkulowanych sytuacjach. A ta do takich nie należała.

– Jeśli jakoś cię uraziłem, po prostu powiedz. Nie lubię, gdy są między nami jakieś niedomówienia.

– Tu nie chodzi o ciebie – zapewnił, próbując w ten sposób uciąć temat. Liczył się jednak z tym, że nie będzie to łatwe. Soap nie da się tak po prostu spławić.

– No to o co?

Ghost westchnął. Było w tym tyle bólu i zrezygnowania, tyle pustki i beznadziei, że Soap spojrzał na niego po raz pierwszy, odkąd zaczęli biec.

Chciał mu powiedzieć. Bardzo. Ale wiedział, że to nieodpowiednie. To było coś, z czym musiał poradzić sobie sam. Co musiał zdusić głęboko w sobie. Wyrwać z korzeniami, nawet jeśli miałby przy tym rozerwać sobie serce. Bo przecież Johnny nie był jego. Nie mógł być. I na pewno nie chciał.

On był jak Słońce – wiecznie jasne i ciepłe. Ghost zaś był jego Księżycem. Orbitował wokół niego, trzymając odpowiedni dystans i karmiąc się resztkami jego życiodajnego blasku. Łapał te okruchy i napychał nimi każdą wolną przestrzeń pod skórą. Czuł, jak go parzą, i z niemym zachwytem wyobrażał sobie, jak jest spalany, gdyby tylko podszedł za blisko.

Pragnął tego, tej dezintegracji w ramionach osoby, która jako jedna z nielicznych naprawdę o niego dbała. Był gotów poświęcić samego siebie za choćby muśnięcie jego ciała. Poniósłby konsekwencje swoich czynów z perwersyjną rozkoszą, gdyby tylko podarowano mu krótką, słodką minutę bliskości.

Tylko co potem? Ghost nigdy nie zaszedł tak daleko. Nie był stworzony do trwania. Był niczym ulotny moment zapisany na zaparowanym lustrze. Pragnął, sięgał po to i… wszystko znikało. Niszczył każdą relację, nim ta w ogóle się rozpoczęła. Nie stworzono go do miłości, w przeciwieństwie do Johnny’ego, który był jej żywą definicją. On był antonimem wszystkiego co dobre. I właśnie dlatego nie zasługiwał na jakiekolwiek dobro.

Ghost zwolnił. Bieg zmienił się w trucht, trucht – w kilka niepewnych kroków. A potem zatrzymał się. Spojrzał gdzieś przed siebie, mijając wzrokiem koszary i znikając w pochłaniającej go ciemności.

– Simon – szepnął czule Soap, czym gwałtownie wyrwał porucznika z mroku i cisnął nim prosto w swoje jaśniejące serce.

– To nic takiego.

– Dlaczego nie chcesz mi zaufać?

– Ufam ci.

Znów to zrobił. Wywołał ten bolesny grymas na twarzy Johnny’ego, łączący się z gorzkim uśmiechem i pełnymi żalu zmarszczkami w kącikach jego oczu. Systematycznie testował jego cierpliwość, jakby chciał udowodnić, że nawet on w końcu się od niego odwróci. Bo przecież na każdego przychodziła pora. Każdy w końcu machał lekceważąco ręką, trzaskał drzwiami i więcej nie pojawiał się w jego życiu. Zostawiał go. Ranił krwawiące strzępy, które zostały z jego serca.

– Możesz nosić maskę i zasłaniać twarz, ale ja wiem, Simon. I chcę to zrozumieć, cokolwiek to jest. Po prostu… daj mi szansę, co?

– Tu nie ma czego rozumieć – westchnął. Jego ramiona opadły, przygarbiły się, odbierając mu kilka centymetrów. Miał wrażenie, że jakaś niewidzialna siła wbija go w ziemię, miażdżąc mu kości. – Zresztą ja sam siebie nie rozumiem, więc jak ty miałbyś to zrobić?

– Nie doceniasz mnie.

– Wręcz przeciwnie, ale to nie ma nic do rzeczy. Jesteś inteligentny, Johnny. Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. I właśnie dlatego to jest takie trudne.

Soap lekko przechylił głowę, patrząc. Z jego oczu sypały się iskry, tworząc oślepiające fontanny rozpływające się w powietrzu. Jego emocje oplatały go ciasno, tak samo jak kamizelka, którą zakładał na misje. Był dobry. Troskliwy. Zdeterminowany. Cierpliwy. I ciepły. Tak bardzo ciepły…

Ghost nieświadomie wyciągnął w jego stronę dłoń, cofając ją w ostatniej chwili. Jeszcze kilka centymetrów i sparzyłby się. Jego skóra spłynęłaby po kościach z gracją gęstej smoły, tworząc u ich stóp bezładną kałużę. Wtedy też opadłaby jego maska, obnażając go aż do jego własnej czaszki. Zniknęłyby pozory i wymówki. Pozostałby tylko on. Brudny, niegodny, skażony złem i szaleństwem, wygłodniały i umierający z pragnienia raz za razem.

– Nie bój się – poprosił Soap. I złapał uciekającą przed nim rękę. Tak po prostu. Bez krzty zawahania. Stanowczo i z czułością.

Simon miał rację. To bolało, w ten słodki zwodniczy sposób. Czuł to w kręgosłupie, kręg po kręgu. Czuł to w mięśniach, ścięgnach, chrząstkach, kościach i skórze. Czuł to we włosach i paznokciach. We krwi i szpiku. W mózgu, sercu i wątrobie. Ale przede wszystkim poczuł to głęboko w sobie, tam, gdzie dotąd nie docierało żadne światło.

Spuścił wzrok, wpatrując się w palce ciasno obejmujące jego nadgarstek. Ich ciepło było większe od panującego na zewnątrz upału. Były wilgotne od potu. Nie drżały, były wyjątkowo stabilne. Ich siła, choć zdolna, by zabić, teraz wydawała się łagodna, dobroduszna i kojąca.

– To nie strach – zaprzeczył. Głos mu się załamał, wyciskając z jego gardła chrapliwy, niski warkot pomieszany ze zdradziecką, o wiele za wysoką nutą.

– Obawa?

– Być może.

– Dlaczego akurat teraz? – zapytał, przybliżając się. Jego dłoń nie chciała wypuścić kruchego nadgarstka, jakby bojąc się, że gdy tylko to zrobi, upragnione ciało rozpłynie się i już nigdy nie pozwoli na dotyk.

Ghost wiedział dlaczego. To powracało do niego w snach, wbijając się w jego umysł raz, drugi, trzeci, wciąż od nowa. Było tam. I właśnie przez to się bał. Przez to czuł obawy. Pokutował, bo wtedy nie czuł żadnego z tych uczuć.

Pamiętał huk wysadzanego okna. Pamiętał bijące w zwolnionym tempie serce. Pamiętał wydyszane wprost do komunikatora słowa. Pamiętał lunetę snajperki i dłużące się sekundy pełne napięcia. Po przeciwnej stronie Johnny został brutalnie podciągnięty do góry, lada chwila miał zostać zrzucony w nocną otchłań i poszybować ku ziemi.

Huk wystrzału. Mlaśnięcie czaszki rozrywanej pociskiem, wyobrażone sobie przez Ghosta jedynie dla satysfakcji. MacTavish opadający ciężko z powrotem na podłogę. Jego oddech widoczny dzięki różnicy temperatur panującej między otoczeniem a jego przegrzanym ciałem. Ciało Hassana. Krótkie pochwały. Zdawkowy raport. Koniec misji. Zwycięstwo.

To były tylko fakty. Zdarzenia. Zero emocji. Działanie na automacie. Ghost miał w rękach życie Johnny’ego, a jedyne, o czym wtedy myślał, to wiatr, wysokość, odległość, odpowiedni moment. Nie zastanawiał się, jakie konsekwencje będzie miała chwila zwłoki albo zbytni pośpiech. Jakie skutki może przynieść pomyłka w obliczeniach. Nie wyobrażał sobie, co by było, gdyby nie zadał Hassanowi śmiertelnej rany albo nie trafił go w ogóle. Nie pomyślał, że mógł nie zdążyć, że mógł zawieść.

To wszystko przyszło dopiero w nocy, gdy pozwolono mu odetchnąć. Położył się na pojedynczym łóżku, zawinął w koc, poprawił kominiarkę na twarzy, skulił się niczym maltretowany pies. Zaczął drżeć. Poczuł, jak zdradzieckie łzy wyciekają z jego oczu. Zaciskał zęby, dopóki nie poczuł bólu i nie usłyszał nieprzyjemnego zgrzytnięcia. Złapał kilka chrapliwych, rwących się oddechów. I rozpłakał się jak dziecko.

Mógł go zabić. Stracić go. Zawieść na całej linii. I dopiero teraz, po fakcie, to do niego dotarło. Nie wtedy, gdy faktycznie powinien o to dbać. Teraz. Gdy było po wszystkim.

Czy on w ogóle był jeszcze człowiekiem?

Czy pod maską skrywało się coś więcej niż martwe oczy ducha?

– Uratowałeś mnie. Myślałem, że to coś dla ciebie znaczy, dla nas obu… – wyszeptał Soap, kreśląc parzące okręgi na jasnej skórze porucznika.

Simon drgnął, słysząc to. Uratował go? Tak, można to było tak nazwać.

– Nie myślałem o tym w ten sposób – przyznał Ghost, równie cicho.

– A jak?

– Sam nie wiem… Byłem pewny, że moja obojętność w tamtej chwili cię odrzuca.

– Szczerze? Pomyślałem, że twój stoicki spokój jest naprawdę super – zaśmiał się ciepło. – Byłeś taki opanowany, taki skupiony… Czułem, że mogę-, nie, że chcę powierzyć ci moje życie. Ufałem ci wtedy bardziej niż samemu sobie. A potem zacząłeś mnie odpychać.

Ghost na chwilę zacisnął powieki, nie wierząc, że wszystko to jest prawdą. Bał się, że zaraz się obudzi. Że wstanie, pójdzie na trening, zgoni Johnny’ego z drążka do podciągania, a ten bieg i ta rozmowa nigdy nie nastąpią. Że chwila szczerości między nimi nigdy nie nadejdzie.

Ostrożnie, powolnie aż do bólu okręcił nadgarstek i musnął przedramię Soapa swoimi palcami. Testował, jak daleko może się posunąć, i Boże!, mógł zrobić tak wiele. Zahaczył paznokciami o szorstką skórę. Zachłysnął się delikatnie wyczuwalnym pulsem, przyspieszającym z każdą chwilą. Wyswobodził się z uścisku i dotarł aż do łokcia. Nacisnął na napięty mięsień, czując, jak drży. Prześledził bieg błękitnych i fioletowych żył ciągnących się po jego dłoni. Zbłądził między ciemne włoski, lgnące do jego ciała, wypełnione naelektryzowaniem.

A potem spojrzał wprost w zmrużone oczy Johnny’ego i zatonął.

– Nie wiem, czy tego chcę – szepnął Ghost z obawą. – Znasz mnie, Johnny. Nie jestem stworzony do takich rzeczy.

– Mogę cię wszystkiego nauczyć. Chociaż nie obiecuję, że będzie ze mnie dobry nauczyciel.

– To ja powinienem uczyć ciebie, MacTavish. Jestem wyższy stopniem.

– Kto wie? Może gdzieś tam, w innym życiu, to ja byłem twoim porucznikiem, może nawet kapitanem?

– Ty? Kapitanem? – zadrwił, ostrożnie szczypiąc elastyczną skórę i sprawdzając, jak na ten gest zareaguje Soap. Zgodnie z oczekiwaniami, drgnął lekko i rozchylił powieki, rzucając Ghostowi wyzywające spojrzenie.

– To nie niemożliwe.

– Aczkolwiek mało prawdopodobne.

Soap uniósł rękę, tę która do tej pory wisiała luźno wzdłuż ciała, i trącił pięścią ramię Ghosta. Uśmiechnął się, przy czym w kącikach jego oczu znowu pojawiły się zmarszczki. Były piękne. Kryły w sobie tak wiele wspomnień, widać było, że pamiętają każdą dobrą chwilę, której były świadkiem. A przecież to nie powinno być możliwe. Byli żołnierzami. Nie mieli prawa na jakąkolwiek dobroć. Nie zasługiwali nawet na miano ludzi. Stanowili sprawne narzędzia w rękach swoich dowódców. Nic poza tym.

Jednak Johnny… Tak, on zdecydowanie zachował w sobie życie. Robił rzeczy, które większość nazwałaby okrutnymi i godnymi wszelkiego potępienia, a potem wracał do szarej rzeczywistości i po prostu się uśmiechał. Czuł tak wiele, i dzielił się tymi uczuciami z innymi. Balansował między cienką granicą barbarzyństwa i miłosierdzia, zawsze wiedząc, po której stronie musi zeskoczyć w danej chwili.

Może tak naprawdę jedynym potworem, który stał teraz na placu, był właśnie Soap?

– Nie chcę wiele, naprawdę – powiedział Johnny cicho. – Wystarczy mi, że przestaniesz mnie odsuwać, pozwolisz mi się do siebie zbliżyć, a potem… Potem zobaczymy co dalej.

Ghost przymknął oczy, ostatni raz muskając palcami rozgrzaną skórę pełną złoto-brązowych refleksów. Potem z wahaniem, wręcz niechętnie opuścił rękę. Odetchnął parzącym powietrzem, czując na języku kurz i zapach potu. Rozchylił powieki, na chwilę ślepnąc od słońca. A może to blask Johnny’ego go oślepił? Nie wiedział.

Gdzieś z tyłu rozbrzmiał tupot dziesiątek stóp. Grupa kadetów przebiegła w oddali, wracając do swoich kwater. Obaj mężczyźni drgnęli, nagle wyrwani ze swojego świata i ciśnięci w rzeczywistość. Spojrzeli na siebie, tak bardzo żałując, że nie są sami. Mimo tego Soap uśmiechnął się po raz kolejny, tak jakby nic poza porucznikiem nie miało dla niego znaczenia.

– Dlaczego akurat ja? – wymamrotał Ghost, wpatrując się w sierżanta. Jego wzrok był intensywny, ostry, mógł rozerwać na strzępy i tworzyć od nowa całe wszechświaty. A mimo tego w głębi jego oczu czaiła się tylko pełna smutku i tęsknoty pustka.

– Nie lubię racjonalizować swoich uczuć – powiedział, wzruszając ramionami. – Po prostu cię lubię. Jako dowódcę, żołnierza, kolegę po fachu, ale też jako przyjaciela, kogoś naprawdę mi bliskiego. Jesteś wspaniały, Simon, chociaż kompletnie nie zdajesz sobie z tego sprawy.

– Przeceniasz mnie.

– Nie. To ty nie doceniasz samego siebie.

Może to była prawda? Może Ghost faktycznie zatracił się w swojej obojętności lata temu i za bardzo zaczął skupiać się na swoich wadach? Może istniał choćby jeden błahy powód, dla którego ktoś mógłby go polubić? Nie wierzył w to, dopuszczał do siebie tę myśl, ale uważał ją za mało prawdopodobną. Jednak Johnny… On wydawał się-, nie, był tak szczery w swoich słowach, że nagle wszelkie wątpliwości odchodziły w niepamięć. Wszyscy inni mogli kłamać, tylko on jeden mówił prawdę, wierząc w nią z całego serca. I właśnie dlatego nie można było lekceważyć jego słów i podważać ich wiarygodności.

– Ja się nie zmienię, Johnny. Już zawsze będę tym… czymś – szepnął, testując jego motywację. Nieufna część jego osobowości wciąż walczyła, próbując udowodnić, że jak zawsze ma rację.

– I dzięki Bogu! Lubię was obu, Ghosta i Simona. Lubię to, że jesteś taki złożony. Że raz jesteś zimnokrwistym zabójcą opowiadającym kiepskie żarty, a innym razem niepewnym, zagubionym facetem. Twoje wady nie są niczym złym, i nikt nie ma prawa cię za nie oceniać.

– Moje żarty wcale nie są kiepskie – burknął, specjalnie skupiając się na tym nieistotnym szczególe i licząc, że to rozluźni atmosferę i skieruje rozmowę na inne tory. Jednak Johnny potrafił być naprawdę okrutny i nie dawał się tak łatwo zwieść.

– Po prostu bądź sobą, dobrze? I pozwól mi się pokochać.

Ghost odwrócił wzrok, spłoszony. Utkwił go w czubkach traperów sierżanta, licząc dziurki, przez które przełożone były ciemne, zakurzone sznurowadła. Przy czwartej zachłysnął się powietrzem, gdyż jego palce musnęło coś gorącego. Dłonie jego i Soapa splątały się niepewnie, trącając się knykciami, łącząc swoje stawy, ocierając się o kości i stapiając ich skórę w jeden, całkiem nowy organizm.

Gorąca fala wstrząsnęła ciałem Ghosta, a on mógł tylko cicho dyszeć w swoją maskę i stopniowo znajdować ukojenie w bliskości drugiego ciała. Nie wiedział, na co powinien liczyć, co robić, jak się zachować. Ma nadal stać w bezruchu i odliczać kolejne uderzenia serca? Ruszyć się, zrobić cokolwiek? Powiedzieć coś? To było takie trudne. Johnny na pewno by wiedział, zaś on nie potrafił znaleźć odpowiedzi, gdyż nigdy ich w jego umyśle nie było. Nawet nie potrafił nazwać połowy uczuć szalejących w jego głowie.

– Nie bój się, Simon – zachęcił go Soap. Jego głos był niczym skrząca się bryza nadciągająca znad oceanu, owiewając Ghosta i zmuszając jego nogi do zrobienia małego kroku w przód. – Właśnie tak.

Ghost drżał. Trząsł się jak uschnięta trzcina na wietrze. Był słaby, kruchy, tak bardzo bezbronny. A jednak nie bał się tego. Bo Johnny był tuż obok. Trzymał go za rękę. Wyprowadzał z ciemności i pozwalał mu powitać nowy dzień. Czuł się, jakby po raz pierwszy na jego twarz padły promienie słońca.

„To nie jest słońce”, uświadomił sobie, rozchyliwszy powieki. To była dłoń Soapa, przyłożona do jego policzka w bezwiednym, instynktownym geście. Jego palce paliły mu skórę nawet przez materiał kominiarki.

– Będę przy tobie, Simon. Pozwól mi na to.

Ghost skamieniał, a potem pokiwał głową. Spojrzał w jasne oczy, tak szczere i pełne uczuć. Omiótł wzrokiem pokryte delikatnym zarostem policzki, i te krótkie włosy, które aż prosiły, by wpleść w nie palce. Zerknął na wąskie usta i poczuł potrzebę, by przeciągnąć po nich opuszką. Nie zrobił tego tylko dlatego, że stali właściwie na środku placu i każdy mógłby zobaczyć tę chwilę słabości, a on chciał pokazać ją tylko Johnny’emu. Nikt inny nie miał prawa jej widzieć. Nikt inny na nią nie zasługiwał.

– Zobaczymy się wieczorem, po odprawie, dobrze?

Kolejne kiwnięcie głową, tym razem pewniejsze. Ostatni uśmiech tylko dla niego. Niechętne rozłącznie swoich dłoni. Chrzęst piasku pod podeszwami butów. A potem cisza, pełna wiatru, kurzu, gorąca, rozmytego zapachu ciała i pożaru głęboko w sercu, którego nie dało się ugasić.

Ghost wziął drżący oddech i spojrzał na swoją dłoń. O dziwo nie była spalona, nie nosiła nawet śladów poparzeń. Była jak zawsze nierówno opalona, miejscami zaczerwieniona, pełna suchego, łuszczącego się naskórka, zgrubiała wszędzie tam, gdzie latami dotykała broni. Nie miał pojęcia, jakim cudem Johnny nie spopielił jej swoją dobrocią. Czyżby jego lodowate kości tak naprawdę mogły przetrwać o wiele więcej, niż mu się wydawało? A może… Może naprawdę zasługiwał na to wszystko, miał do tego prawo? Boska kara nie nadeszła, jego zachłanność okazała się nie tak grzeszna, jak do tej pory uważał. I choć posady świata trzęsły się, krusząc wszelkie podwaliny życia, wokół było tak… spokojnie.

Cisza zadzwoniła mu w uszach. Po niebie przesunęły się szare obłoki, na chwilę przesłaniając prażące słońce. Ghost bezwiednie zadarł głowę, pozwalając, by bezlitosne promienie cal po calu opadały na jego twarz. Zmrużył oczy, ślepnąc od ostrego światła. Stopniowo odsłaniana gwiazda raziła go coraz mocniej, on jednak uparcie udowadniał jej i samemu sobie, że wytrzyma jej spojrzenie.

Czuł ciepło. Tak wiele ciepła. I nareszcie przestało mu być tak potwornie zimno.

Series this work belongs to: