Actions

Work Header

Opowieści baleriny

Chapter 19: Epilog

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Hiszpański utwór wybrzmiewał z przenośnego radia, które znajdowało się na plastikowym stoliku na tarasie. Chwilę później piosenka jednak się skończyła i prezenter radiowy zapowiedział po hiszpańsku, że za chwilę wybrzmią wiadomości, a później również pogoda i wiadomości sportowe.

Pogoda nie rozpieszczała. Skwar lał się z nieba, a wiatru prawie w ogóle nie było. Hiszpańskie reklamy mieszały się jedynie z szumem morskich fal z pobliskiego Oceanu Spokojnego. Turystów nie było za dużo na pobliskim molo; jak już, to przechadzali się po nim tutejsi mieszkańcy chcący odpocząć od turystycznego zgiełku centrum miasta. Spokój wypełniał każdy zakątek tarasu. Wystarczyło tylko usiąść na leżaku i rozkoszować się ciepłem, wakacjami i wszechobecnym latynoskim klimatem.

W radiu nadszedł czas na wiadomości. Prowadzący poinformował słuchaczy najpierw o reformie konstytucyjnej na Kubie, a później o tym, że w Peru odbywa się narodowy protest przeciwko korupcji. Oddał głos wysłannikowi, który dodał od siebie, że protestujący Peruwiańczycy domagają się odejścia prokuratora generalnego i poddania pod referendum reform konstytucyjnych, które ich prezydent zaproponował. Słuchacze później dowiedzieli się także o małym trzęsieniu ziemi w Meksyku. Wiadomości pogodowe składały się z zapowiedzi wysokich i niebezpiecznych temperatur na terenie całego kraju, a wiadomości sportowe z kolei ciągnęły dalej wątek niedawno zakończonych Mistrzostw Świata w piłce nożnej oraz informowały, że w kolumbijskim mieście Barranquilla zaczęły się właśnie Igrzyska Ameryki Środkowej i Karaibów.

Gdy wszystkie wiadomości się skończyły, a taras znów wypełnił się dźwiękami kolejnej latynoskiej piosenki, na zewnątrz wyszedł opalony facet w krótkich czarnych jeansowych spodenkach i białej jak śnieg koszulce z krótkim rękawem, na której wyraźnie odznaczał się naszyjnik z krzyżem. Wyszedł z sokiem w szklance, w której znajdowała się pomarańczowa parasolka. Westchnął ciężko, gdy poczuł niesamowite gorąco po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia, po czym przysiadł cicho na jednym z dwóch leżaków.

Na drugim leżał w okularach przeciwsłonecznych facet w niebieskiej koszuli w kwiatki, którą miał całą odpiętą. Dodatkowo na jego piersi leżał słomkowy kapelusz, który co jakiś czas podnosił się wraz z oddechem. Nie musiał patrzeć na swojego kolegę, nie musiał nawet otwierać oczu, aby wiedział, że przysiadł się do niego.

— Czego tym razem? - zapytał niechętnie, nawet nie kierując w jego stronę głowy ani nie otwierając oczu.

— Miller i Carter nie żyją – powiedział beznamiętnie. - Złapali ich.

Facet w kwiatowej koszuli prychnął. Nadal nie otworzył oczu, tak jakby był zmęczony całym dniem i musiał odpocząć od wszystkiego.

— Pieprzeni Amerykańcy – odpowiedział z pogardą. - Nie warto z nimi zaczynać. Muszę wziąć sprawy w swoje ręce.

Jego kolega automatycznie spojrzał ukradkiem na czarny pistolet, który leżał na stoliczku. Powrócił po chwili wzrokiem do niego.

Przez chwilę nic nie mówił, nie wiedząc, czy poruszać kolejny temat w takich okolicznościach. Facet w koszuli zorientował się, że jego kolega jeszcze nie odszedł – zorientował się, w ogóle na niego nie patrząc. Westchnął i mruknął:

— Czego jeszcze? - zapytał z niechęcią.

Jego kolega wziął głęboki wdech.

— Dominic dzwonił w sprawie tych dostaw do Orlando – powiedział.

Facet w końcu spojrzał na niego, zniżając nieznacznie swoje okulary, aby ten mógł zobaczyć jego oczy. Patrzył na niego oceniającym wzrokiem, trochę nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle chciał poruszyć ten temat.

— Przecież ciężarówki już ruszyły i stoją na granicy z Panamą – odpowiedział, po czym założył z powrotem okulary i skierował swoją głowę w stronę bezchmurnego nieba. - Poza tym kto ci kazał odbierać moje telefony?

Facet w białej koszulce parsknął śmiechem i upił łyk swojego napoju. Pewność siebie wróciła do niego.

— Bo ty nie odbierasz od kilku miesięcy – odparł z uśmiechem.

Drugi facet także parsknął śmiechem.

— Bo jestem na wakacjach – wytłumaczył się z uśmiechem i wziął głęboki wdech gorącego powietrza. - Wuj zostawił mi ten dom, to muszę z tego korzystać. Jest cały mój.

— Nie – zaprzeczył. - Ty się ukrywasz.

Nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem i spojrzał niedowierzająco na swojego kolegę. Tamten zresztą też zaczął się śmiać, pokazując mu tym samym, że niekoniecznie mówił to na poważnie.

— Ta? - dopytał ze śmiechem. - Przed kim?

Obaj zaczęli się tak śmiać, że nie mogli przez kilkanaście sekund niczego powiedzieć. Dopiero po dłuższej chwili się uspokoili, a chłopak w białej koszulce upił łyk soku i powiedział poważniejszym tonem:

— Gdybym to ja się tym zajmował, to załatwiłbym go w pięć sekund.

Drugi facet leżący na leżaku uśmiechnął się sam do siebie.

— Wiem – odpowiedział pewnym głosem. - Ale nie na tym ta gra polega.

— Był także moim szefem – zauważył.

— Ale na pewno chciałby, abym to ja wymierzył sprawiedliwość – powiedział i wzruszył ramionami. - I za niego, i teraz również za Domíngueza. Ten facet ma nierówno pod sufitem. Tyle dla niego zrobiliśmy. Jesteśmy największym eksporterem kokainy na całą pierdoloną Amerykę, a oni tego nie potrafią docenić. Oni zarabiają przez nas. Gdybym był na tyle zły, że bym zmienił trasę na Hiszpanię, mieliby problem ze skarbówką z powodu nagłego spadku dochodów. Ale Amerykańce uważają się za panów świata, a nas mają za podludzi. Zawsze pozostaniemy dla nich niewolnikami.

Jego kolega cmoknął z jednej strony zaskoczony takimi wnioskami, a z drugiej jednak zgadzając się z nim i jego twierdzeniem. Patrzył przez chwilę beznamiętnie przed siebie, jakby właśnie przypominał sobie jakąś sytuację z przeszłości, która idealnie opisywały jego słowa.

— Zawsze będziemy dla nich gorsi – dokończył wyraźnie cichszym głosem, kierując swój wzrok w stronę Oceanu Spokojnego, którego można było zauważyć z poziomu tarasu. - Nawet kochać nam nie wolno…

Westchnął i spojrzał na kolegę w białej koszulce, który pokiwał głową w zadumie. Zaległa między nimi przyjemna cisza, podczas której usłyszeć można było tylko szum fal oceanu i kolejną latynoską piosenkę puszczaną w radiu.

— A co z dostawami do Nowego Jorku? - dopytał niepewnie. - Dominic o nie pytał i powiedział, że chciałby wiedzieć, na czym stoi, zanim wyjadę do Tulum.

Facet w rozpiętej koszuli spojrzał na niego jak na idiotę, po czym ściągnął swoje okulary i przewiesił je o kieszonkę, która znajdowała się u góry jego niebieskiej koszuli w kwiatki.

— Do Nowego Jorku? - zapytał zaskoczony. - Po co tam?

— Wiesz, że odkąd kazał wstrzymać dostawy heroiny, na ulicach króluje koka – odparł. - To szansa na duży zysk. Dominic to widzi i wyliczył ogromny zysk.

— Nic mu, kurwa, nie będę wysyłać – zastrzegł. - Jeśli jest takim debilem, że wstrzymuje dostawy hery z tego swojego Pakistanu, to niech za to płaci. Mam mu przybiegać z pomocą? Chciał mnie zabić, mierzył do mnie z broni. A ta pierdolona policja nowojorska jest siebie warta. Mieli go przyprowadzić do Bogoty, a zamiast tego skończyli w rowie. I ten jego nowy partner…

— Taki lojalny – zauważył jego znajomy. - Nie pisnął ani słówka. To aż niemożliwe, że taki zwykły chłopak z Anglii pokochał takiego okrutnego człowieka.

— Gratulacje dla niego, że znalazł sobie kogoś, kogo może bez żadnych przeszkód kochać – powiedział z wyraźną ironią i pogardą w głosie.

Skierował swój wzrok w stronę Oceanu Spokojnego i jego delikatnych fal przy molo. Zabolały go słowa, które sam wypowiedział – było to widać. Wyznał brutalną prawdę, której nie potrafił znieść. Nienawidził tego człowieka całym swoim sercem, a jeszcze bardziej nienawidził tego, że doprowadził do tej całej sytuacji. Nienawidził tego, że on mógł być szczęśliwy, ale mu odebrano takie prawo.

— Ten jego chłopak… Jeszcze Liam.

Facet w koszuli machnął ręką.

— To tylko kalifornijski pionek – skomentował. - Prędzej czy później wróci do swojego Compton. Poza tym z nimi można współpracować. A jak nie, to zawsze Edward da nam na niego namiary. Ten kalifornijski szrot można bez problemu wyeliminować przy odrobinie chęci.

— A mafia nowojorska?

Wywrócił oczami i machnął agresywnie ręką. O tym temacie nie chciał nic słyszeć. Tak nienawidził całego Nowego Jorku, że z chęcią puściłby całe miasto z dymem.

— Gówno ode mnie dostaną – warknął. - Amerykańce muszą się nauczyć, że my – Latynosi, potrafimy lepiej sobie poradzić bez nich. Nie będą nami pomiatać jak bydłem. Czasy niewolnictwa się dawno skończyły, a co więcej – Kolumbia zniosła wcześniej niewolnictwo niż ci zasrani Amerykanie.

— Tak – zgodził się z nim, kiwając przy głową. - Ale nie sądzisz, że to mimo wszystko okazja do wyrównania rachunków?

Uspokoił się, choć przez chwilę patrzył na niego jak na wariata. Potem wziął sobie jego słowa do serca. Zastanawiał się przez chwilę bardzo wnikliwie. To była trudna decyzja, ale także bardzo kusząca. Tak bardzo pragnął wyrównać z nim rachunki, wymierzyć sprawiedliwość. Tak bardzo go nienawidził za to, co mu zrobił; co zrobił całemu jego kartelowi, a już szczególnie za to, co zrobił jego sercu…

Popatrzył na swojego kolegę.

— Wiesz, że ją kochałem?

Wstrzymał oddech. Wiedział; wiedział, jak cholernie mu na niej zależało.

— Wiem – przyznał.

— Czemu musiała być jego?

W radiu skończyła się piosenka hiszpańskiego rapera. Została szybko zmieniona przez dosyć starą piosenkę Shakiry Hips Don’t Lie. Facet w niebieskiej koszuli aż zgromił wzrokiem radio, gdy usłyszał pierwsze dźwięki tej piosenki.

— Wyłącz, kurwa, to radio.

Jego kolega jak najszybciej wstał z leżaka i przełączył radio na inną częstotliwość. Trafił na sportowe radio, w którym dwaj kolumbijscy komentatorzy komentowali mecz towarzyski dwóch kolumbijskich drużyn z najwyższej dywizji. Potem powiedział szybko, że wróci do środka, aby nalać sobie więcej soku do szklanki. Gdy zniknął za szklanymi drzwiami wielkiej wilii tuż nad wybrzeżem Oceanu Spokojnego, facet w koszuli z powrotem położył się na leżaku i westchnął ciężko, wsłuchując się w spokojny szum oceanu.

— Y ella baila sola ... – powiedział cicho do siebie, roniąc jedną, jedyną łzę.

 

*

 

Na włoskiej Sardynii także temperatura nie szczędziła ludziom. Mimo że w Cagliari było chłodniej niż w Ameryce Południowej, Louis czuł się jak na prawdziwych wakacjach. Nie dosyć, że był pierwszy raz we Włoszech, to jeszcze pogoda dopisywała, idealnie wpasowując się w śródziemnomorski klimat. Czuł się tutaj jak w bajce i cieszył się, że wyrwał się ponownie z Nowego Jorku.

W Bradford u rodziny Zayna przeżył całkiem miłe chwile. Pomijając zupełnie jego ojca, który traktował go jak powietrze, oraz tego tajemniczego faceta, który wypłakiwał się Zaynowi i czegoś nie potrafił mu wybaczyć, czas spędzony w rodzinnym mieście Zayna był przyjemny. Zayn tłumaczył mu, że był to ich sąsiad, z którym jego ojciec niegdyś robił interesy. Nic więcej jednak nie powiedział. Znowu. I znowu Louis czuł się oszukiwany, ale co mógł na to poradzić? Oczekiwał, że magicznie Zayn stanie się otwarty i wypowie wszystkie swoje tajemnice, które w sobie trzymał? Strzegł swoich tajemnic jak oka w głowie i nie chciał ich za nic wypowiedzieć, bo wiedział, że wtedy nie będą już tylko jego tajemnicami.

Mimo tego obiecał mu, że na wakacjach we Włoszech nie będzie odbierał żadnych telefonów, które związane by były z jego sprawami mafijnymi w Nowym Jorku. I o dziwo dotrzymywał słowa. Pewnie wiedział już, jak bardzo Louis nie lubił, gdy ten nie wywiązywał się z obietnic. Tak bardzo bał się go stracić – raz już kogoś stracił, Louisa zresztą też – tylko przez swój brak odwagi nie potrafił powiedzieć mu prawdy o tym, czym się zajmuje.

Gdy siedzieli na jednej z włoskich plaż, Zayn patrzył na Louisa i zastanawiał się, jakim cudem spotkało go takie szczęście w życiu, że mógł go mieć teraz przy sobie i być szczęśliwym. W życiu zrobił przecież tyle złych rzeczy; myślał, że przez swoje zajęcie nie będzie mógł nigdy w życiu należycie kochać – że był skazany na smutek i przemoc. A jednak tuż obok niego siedział chłopak, w którym pewnego dnia się zakochał i tego już zmienić nie mógł.

Nie wiedział, co zrobiłby bez Louisa w swoim życiu. Odnalazł go w jednym z najgorszych okresów swojego życia. I na nowo ubarwił jego świat kolorami. Przed jego poznaniem potrafił być całkowicie bezwzględny, wredny, opryskliwy, szczególnie w momentach, gdy przypominał sobie dawne lata – gdy jeszcze miał osiemnaście lat, stawiał pierwsze kroki w Stanach Zjednoczonych i nie znał za dobrze życia. Miał wrażenie, że jego życie składało się z czterech etapów – etapu dzieciństwa, kiedy słuchał się bezgranicznie ojca i uważał, że dobrze robi, kierując jego życiem; etapu buntu i zarazem szczęścia, gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych i wreszcie mógł o sobie decydować sam; etapu smutku po sytuacji, która wydarzyła się dziesięć lat temu i na końcu był etap, w którym poznał Louisa i żył wraz z nim.

Louis mógł mówić, że był partnerem szefa mafii nowojorskiej, a on? A on mógł mówić, że był partnerem najcudowniejszego chłopaka na świecie.

Wielu rzeczy mu jeszcze nie powiedział, ale nie uważał, aby były one ważne na ten moment. Według niego nie były one na pewno tak ważne, jak ta nieszczęsna informacja, że jest szefem mafii. Owszem, przyznawał, że spieprzył wtedy sprawę, nie mówiąc o tym Louisowi, ale ten również musiał go zrozumieć – to nie była zwykła praca, o której mógłby mówić na prawo i lewo i chwalić się każdemu na ulicy. Nawet jeśli Louis spodobał mu się już na początku ich znajomości i dosyć szybko go pocałował, musiał go najpierw wybadać. Nie miało to nic wspólnego z wykorzystaniem go – gra nie na tym polegała. Choć musiał przyznać, że pytanie Louisa, kiedy miałby zamiar mu o tym powiedzieć, było jak wylanie na jego głowę kubła zimnej wody.

I dlatego trochę nie rozumiał, jakim cudem Louis mu to wszystko wybaczył. Jakim cudem siedział teraz obok niego na plaży we włoskim Cagliari przy pięknym, pomarańczowym zachodzie słońca. Czasami pragnął takiego zwykłego życia. Czasami pragnął być zwykłym człowiekiem, który po prostu poleciał na wakacje ze swoją drugą połówką, chcąc odciąć się choć na chwilę od codziennego życia pełnego pracy i obowiązków. Z tego względu po części wyjechał do Stanów Zjednoczonych przed ponad dziesięcioma laty. Chciał się odciąć od ojca, który miał na niego swój konkretny plan. A on nie chciał tak żyć. Chciał żyć życiem, które miał teraz – miał interesy w Nowym Jorku, a przede wszystkim osobę, którą kochał i której nie chciał opuszczać do swojej śmierci.

No właśnie. Gdy Louis odchylił głowę do tyłu i przymknął swoje oczy, aby lepiej wsłuchać się w szum fal Morza Śródziemnomorskiego, Zayn spojrzał na niego ukradkiem. Nie wiedział, czy Louis chciał tego samego, co on. Chciał zrobić wszystko tradycyjnie, ale nie poznał jego rodziny. Po części rozumiał go – nie chciał, aby rodzina wiedziała o mafii i nie było to spowodowane wstydem. Ale byli jednak we Włoszech. W pięknym włoskim mieście, gdzie zachody słońca były wręcz magiczne. Zayn znał jedno przepiękne miejsce na mapie Cagliari i chciał tam zabrać Louisa, aby powiedzieć mu coś ważnego. Stresował się jak cholera, co wydawać mogło się dziwne, jak na to, kim w rzeczywistości był, ale był także zwykłym człowiekiem, który po prostu chciał szczęścia. Tak samo czuł, tak samo kochał.

— Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu ze mną jesteś – powiedział cicho Zayn i spojrzał na niego. - Że to wszystko mi wybaczyłeś, że zrozumiałeś…

Louis popatrzył na niego, przez co ich spojrzenia złączyły się. Uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.

— Rozum możesz oszukać, ale serca nie.

Skierował ponownie swój wzrok na morskie fale i wziął głęboki wdech ciepłego wieczornego powietrza.

— Wierzysz w przeznaczenie? - zapytał go cicho, niemal szeptem, kierując ponownie na niego swój wzrok.

Zayn przez chwilę nic nie mówił; dopiero po chwili dotarło do niego, o co zapytał go Louis. Zachichotał i pokiwał głową, spuszczając swój wzrok na piasek.

— Tak – wyszeptał z lekkim i przyjaznym śmiechem.

Louis także zachichotał, po czym oparł się głową o jego ramię i westchnął. Wzrok Zayna natomiast tkwił w zachodzącym słońcu. Zastanawiał się, czy może nie przypadkiem zrobić tego tutaj na plaży. Ale wizja zrobienia tego na punkcie widokowym z widokiem na włoskie miasto i zachodzące słońce bardziej kusiła.

— O to samo zapytałeś mnie, gdy pierwszy raz byłeś w moim domu – powiedział uśmiechnięty Zayn. - Zapytałeś mnie, czy wierzę w przeznaczenie, bo nawiązywałeś do cytatu z Księgi tysiąca i jednej nocy.

— A ty odpowiedziałeś, że tak – dokończył Louis trochę zmęczonym głosem. - I później mnie pocałowałeś. Nie wiedziałem, co się dzieje – zaśmiał się.

Zayn zawtórował mu.

— Nie chciałem cię wystraszyć – przyznał. - Choć, muszę przyznać, długo zastanawiałem się, czy to zrobić. Spodobałeś mi się od pierwszego dnia. Nie wiedziałem tylko, czy ja tobie też.

— Też – wyszeptał. - Naprawdę.

Przymknął oczy, tak jakby chciał zasnąć na jego ramieniu. Zaynowi to nie przeszkadzało. Louis miał prawo być zmęczony. Był tak podekscytowany tym miastem, że tłumaczenie mu, że będą tutaj jeszcze kilkanaście dni i będzie miał czas na zwiedzanie, nic nie dało. Louis musiał obejść już najważniejsze zabytki i przejść się po centrum, a to sprawiło, że teraz był zmęczony i chciało mu się spać. Zayn uważał to trochę za słodkie. Siedzieli na plaży, Louis zasypiał mu na ramieniu, a on wpatrywał się w pomarańczowe niebo i wsłuchiwał się w szum morskich fal.

Po dłuższej chwili wstał z piasku, budząc tym samym Louisa. Ten spojrzał na niego zdziwiony i lekko zaspanym wzrokiem.

— Chodź do samochodu – powiedział do niego Zayn i wyciągnął w jego stronę dłoń, aby pomóc mu wstać.

Louis przez chwilę nie wiedział, co się dzieje i dlaczego mieli już opuścić tę plażę. Panowała tutaj tak świetna atmosfera, że mógłby tutaj nawet przespać całą noc.

— Wracamy już do domu? - zapytał.

Skorzystał z pomocnej dłoni Zayna i również wstał z piasku. Otrzepał swoje krótkie szorty i spojrzał na niego zaskoczony.

— Chciałbym cię zabrać jeszcze w jedno miejsce.

Ruszył w kierunku samochodu, którego wynajął na czas pobytu na Sardynii. Louis nadal trochę zdezorientowany ruszył za nim, oglądając się jeszcze co jakiś czas za siebie, aby ostatni raz móc zobaczyć ten zachód słońca nad Morzem Śródziemnym.

Doszedł w końcu do zaparkowanego przy ulicy samochodu – białego Peugeota 5008. Wsiadł na miejsce pasażera i zapiął pasy, patrząc zdezorientowanym wzrokiem na Zayna, który odpalał silnik.

Mijali ulice Cagliari spowite pomarańczową poświatą. Po centrum i wokół plaży kręciło się dużo turystów i młodych ludzi, którzy zaczynali właśnie wieczorne imprezowanie. Louis obiecywał sobie, że pójdzie któregoś dnia tych wakacji na imprezę z Zaynem, ale dzisiaj na pewno nie chciał na nią iść. Był zbyt zmęczony. Miał nadzieję, że Zayn nie zabierał go w jakieś miejsce, gdzie trzeba było chodzić.

Stanęli w korku niedaleko miejsca, do którego Zayn zmierzał. Z radia poleciała piosenka Pink Floyd Wish You Were Here. Zayn słysząc jej pierwsze dźwięki, czyli spokojną gitarę, westchnął ciężko i oparł głowę o rękę przy szybie samochodowej od strony kierowcy. Zachowywał się tak, jakby chciał dosłownie to powiedzieć – chciałbym, żebyś tu był. Utożsamiał się z tymi słowami śpiewanymi przez Davida Gilmoura.

W końcu wydostali się z korku. Zayn zaparkował przed jakimś budynkiem, który wyglądał na punkt widokowy. Louis wysiadając z samochodu, westchnął ciężko, widząc przed sobą schody, po których będzie musiał wejść do góry.

— Nie mów, że wchodzimy na górę – powiedział błagalnym tonem. - Ja nie mam siły.

— To tylko kilka stopni, dasz radę – odpowiedział mu z lekkim uśmiechem. - Tego widoku nie zapomnisz do końca życia.

I tego dnia, dopowiedział sobie w myślach.

Louis westchnął ponownie i ruszył wraz z Zaynem w stronę kremowych schodów prowadzących na górę fortyfikacji. Cóż, budynek był rzeczywiście okazały i zapierał dech w piersiach. Louisowi się podobał, ale średnio się mógł cieszyć z jego widoku, gdy był niewyobrażalnie zmęczony i miał wielką ochotę paść na łóżko i po prostu pójść spać.

Jakoś wszedł wraz z Zaynem na samą górę. Widok rzeczywiście był piękny. Zachodzące słońce spowijało całe włoskie miasto i jego budynki swoją pomarańczową poświatą. Louisowi aż zaparło dech w piersiach. Rzeczywiście warto było wejść te kilkanaście stopni do góry, aby ujrzeć taki widok.

Na górze znajdowały się stoliki i ławki, na których można było usiąść i odpocząć. Louis uznał, że za chwilę skorzysta z niej z nich, jednak najpierw chciał podejść do barierki, oprzeć się o nią i popatrzeć na piękne miasto przy zachodzie słońca i Morze Śródziemne z tej perspektywy.

Zayn podszedł do niego i również oparł się o barierkę. Wyczuwał, że chce mu coś powiedzieć, ale jak zwykle w takich sytuacjach nie wiedział, jakich dokładnie słów użyć. Nie poganiał go; uznał, że powie mu to wtedy, kiedy będzie na pewno gotowy.

— Podoba ci się? - zapytał go w końcu cicho.

Louis pokiwał głową. Było tutaj naprawdę pięknie.

— Chciałbym widzieć takie zachody słońca z tobą do końca swojego życia – dopowiedział. - Chciałbym, abyś był przy mnie już na zawsze.

Louis rozmarzył się. Zmęczony po całym dniu ponownie oparł się o ramię Zayna i westchnął, uśmiechając się sam do siebie, widząc to piękne zachodzące słońce przed sobą.

— Wiem, że znamy się względnie krótko, ale naprawdę mi na tobie zależy. Chciałbym być z tobą już na zawsze.

Louis zachichotał, słysząc kolejne takie słowa. Oczywiście nie wyśmiewał się z Zayna i jego słów i wyznań; po prostu uważał to trochę za dziwne, że mówi mu to akurat w takim momencie.

— Mówisz tak, jakbyś chciał mi się oświadczyć – powiedział roześmiany i przymknął swoje oczy.

Zayn początkowo się speszył i zestresował. Po chwili jednak swój stres rozładował poprzez lekki śmiech, może trochę nerwowy, po czym się wyprostował i spojrzał na Louisa. Ten także na niego popatrzył – zdziwiony, że nagle zmienił swoją postawę.

Serce mocniej mu zabiło. Czyżby Zayn naprawdę o tym myślał? Jego nogi momentalnie zaczęły przypominać watę – sam nie wiedział, jakim cudem jeszcze stał.

Zayn chwycił go za rękę i wziął głęboki wdech.

— A chciałbyś za mnie wyjść? - zapytał go na poważnie. - Louis, kocham cię do szaleństwa...

Louis uśmiechnął się mimowolnie i zastanowił się. Chyba specjalnie chciał utrzymać Zayna trochę w niepewności. Lubił się wbrew pozorom z nim droczyć.

— Może – odpowiedział z uśmiechem; ciekawy był, jak na to zareaguje.

— To tak czy nie?

Zaśmiał się, po czym pokiwał energicznie głową. Innej odpowiedzi nie mógł udzielić. Kochał go, jego serce mu tak podpowiadało; to był element przeznaczenia.

— Tak – powiedział ze śmiechem.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Zayn mu to uniemożliwił, nagle go całując prosto w usta ze swojego szczęścia.

Może był szalony do granic możliwości, ale kochał Zayna i był gotowy nawet za niego wyjść. Nawet jeśli był szefem jakiejś nowojorskiej mafii. To w tej chwili było nieważne. Ważni byli oni i ich miłość do siebie nawzajem. To, że go szczerze kochał. To, że serce mu tak mówiło. To, że było to przeznaczenie, od którego nie mógł uciec.

Nigdy nie spodziewał się, że zaręczy się z ukochaną osobą na włoskiej wyspie przy zachodzie słońca. Brzmiało to tak nierealnie… A jednak stał na punkcie widokowym we włoskim mieście Cagliari i przytulał się teraz do Zayna, skacząc wewnętrznie cały ze szczęścia.

Po chwili zetknęli się swoimi czołami, a Louis musiał to wyszeptać:

— Chcę się stać częścią twojego życia. Naprawdę.

Zayn ponownie go pocałował, a później Louis znowu wtulił się w jego klatkę piersiową i słuchał bicia jego serca; tego serca, które szczerze go kochało. Nie mógł być szczęśliwszym człowiekiem. Był najszczęśliwszym człowiekiem na tym świecie. Zapomniał nawet, przed kim tak naprawdę teraz stał. Na pewno nie stał teraz przed szefem mafii.

Zayn przytulał go mocno do siebie. Sam natomiast spojrzał się w bok na zachodzące słońce, westchnął i powiedział cicho sam do siebie:

— Gdybyś tylko mogła tu teraz być…

Louis był zbyt rozemocjonowany, aby na to zareagować. Mu samemu biło niesamowicie szybko serce. Nie miał pojęcia, jak powie o tym Lottie, Niallowi, Harry’emu, mamie… Ale o tym też nie miał siły myśleć. Myślał o sobie – jakkolwiek to egoistycznie nie brzmiało. Ale to był jego czas. Jego i Zayna. I to oni się teraz liczyli. Nie ich praca, nie rodzina, nie przyjaciele – oni.

I choć stał teraz przed Zaynem, mając wrażenie, jakby ten był zwykłym człowiekiem, a nie szefem mafii, to wiedział jednak, że jego sprawy nie były jeszcze do końca uporządkowane. Nie wiedział jeszcze najważniejszego – co takiego Hernández i Zayn sobie zrobili, że obaj chcieli siebie zabić.

Mimo tego był najszczęśliwszym człowiekiem we Włoszech, jak nie na świecie.

Musiał jednak spróbować być partnerem szefa nowojorskiej mafii.

 

 

CIĄG DALSZY NASTĄPI

 

styczeń 2023 – marzec 2024

21:45

Notes:

¿Por qué no quieres cuando yo quiero?

Druga część za nami, widzimy się niedługo w trzeciej i ostatniej części trylogii:)

Wszystkie komentarze mile widziane! Love you ~ RKK
Twitter: @xrubykurtx
Tumblr: Ruby Kurt Kathleen

Series this work belongs to: