Work Text:
Seledine ma uczucie, że z nieba nie pada zwykły deszcz, tylko żrący kwas, wyżerający przeszłość, pamięć i wspomnienia. Dlatego dziewczyna nie wie, gdzie jest i co się dzieje. Jak Ken może nie żyć? Dopiero co pisała z nim na messengerze... Jego słowa ciągle tu są, jego uśmiechnięte zdjęcie, maskotka na komodzie. Jak Seledine może być na pogrzebie kogoś, kto nie umarł?
Powiedzieli jej, że się zabił. Że rozłożył ręce jak odlatujący ptak i skoczył z dachu, prosto w zachód słońca. Niemożliwe, przecież nie ma słońca. Od dwóch dni bez przerwy pada deszcz. Co oni wszyscy robią w tym kościele? Po co palą te świece? Dlaczego tu jest tak duszno...? No tak, lilie... Są wszędzie, biała powódź zalewa czarne pudło, od jej zapachu nie można oddychać. Seledine ma ochotę krzyczeć - "Nie mogę oddychać, nie mogę oddychać!" - ale lodowate palce zapachu ściskają ją za gardło. Można tylko zaciskać palce na dłoni Kastiela i dziwić się, jak bardzo jest zimna. Dlaczego nie trzyma za rękę Kentina? Dlaczego on tam śpi? Wszyscy czekają, aż się obudzi.
To śmieszne, że ubrał się w garnitur. Kentin nienawidzi takich ciuchów, płonął rumieńcem, gdy raz go zmusiła do przymiarki. Dlaczego nie otwiera oczu? Ma takie białe powieki, białe jak płątki lilii. Seledine nie pamięta, jak się tu znalazła - dopiero co siedziała w w pogrążonej w mroku mahoniowej ławce, a tu cały kościół jest daleko za nią, Kastiel gdzieś zniknął (kto to był Kastiel?), Ken jest blisko i się do niej nie uśmiecha. Czy jest na nią zły? Nic mu nie zrobiła... Jest jej najlepszym przyjacielem. Jest więcej niż przyjacielem. Przecież zawsze to rozumiała. Szukała go nawet wtedy, gdy zniknął na rok, mały i niepozorny, kryjący piękne oczy za okularami.
- Otwórz oczy - szepcze mu Seledine. Kentin wygląda jak uśpiony książę na hebanowym łożu, obszytym koronkami, obsypanym białymi kwiatami. W ręku trzyma śnieżnobialą różę; jego ręce są nawet bielsze. Jak mu zimno, myśli Seledine. Przecież on tu zamarznie.
Trzeba go obudzić. Nigdy nie miała odwagi, nie chciała niszczyć ich przyjaźni, ale...
Seleidne nachyla się i całuje jego usta, ciągle czerwone. Zimne. Dotyka jego piersi. Cisza. Płatek białej róży opada bezgłośnie. Powiedzieli jej, że się zabił. Powiedział jej kiedyś - myślała, że w żartach - że oddałby życie za jeden jej pocałunek. Czyje łzy spadają mu na policzki i płyną w dół, pachnąc jak lilie, lśniąc jak diamenty w blasku świec? Kentin nigdy nie pozwoliłby jej płakać w samotności. Przytuliłby ją, zamknął w silnych ciepłych ramionach, ochronił przed całym światem.
Jacyś ludzie odciągają ją w bok, Seledine daje się prowadzić jak mechaniczna lalka. Co się stało? Ken, co ci się śni? Białe lilie i róże? Czy one więdną, że nad nimi płaczesz? Seledine ogląda się i widzi, jak jacyś ludzie zamykają Kentina w czarnym pudle, przywalają wodospadem zwiędłych lilii i hebanowych wstążek.
- NIEEEE! - jej krzyk tnie powietrze na jedwabne strzępy, ręce Kastiela trzymają ją w żelaznym uścisku, żeby nie pobiegła. - PRZESTAŃCIE! ON SIĘ UDUSI!!!
- On nie żyje - mówi Kastiel. - Cicho! On już nie żyje, Seledine!
I to ty go zabiłaś, mówi lodowaty zapach lilii.
Seledine pada na kolana, krzycząc we łzach, a potem zapada ciemność. Kiedy się budzi, w kościele nie ma już kwiatów, świec i Kena, i hebanowego pudła obitego koronką. Został tylko duszący zapach żałobnych kwiatów...