Actions

Work Header

Bezimienny wędrowiec

Chapter 12: EPILOG

Chapter Text

 

EPILOG



     Ben pochylił się i najdelikatniej, jak umiał, odgarnął zabłąkany kosmyk włosów z czoła Adama. Ten poruszył się lekko przez sen, ale gdy ojciec oparł swoją dłoń na jego, odetchnął głębiej i z powrotem znieruchomiał. Ben uśmiechnął się smutno. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio trzymał śpiącego syna za rękę — któregokolwiek z nich — wiedział za to dobrze, że gdyby Adam był w nieco chociaż lepszym stanie, nie pozwoliłby ojcu na podobne czułości. Przerażało to Bena równie mocno co rozczulało.

     Odkąd przed paroma godzinami znalazł się nareszcie w szpitalu, Adam obudził się dwukrotnie. Za każdym razem rozglądał się wkoło oszołomionym, przelęknionym wzrokiem, dopóki jego spojrzenie nie padło na Bena. Uspokajał się wtedy natychmiast i ponownie zasypiał, nim ojciec zdążył choć spróbować nawiązać z nim kontakt. Dlatego też Ben stanowczo odmówił opuszczenia choć na chwilę swego posterunku przy łóżku syna, choć próbowali go do tego przekonać i Joe z Hossem, i szpitalny personel. Poddali się jednak szybko — zapewne widząc, jak bardzo Ben i Adam wzajemnie potrzebowali swojej obecności.

     Ben wciąż chwilami obawiał się, że to tylko sen i że zaraz czeka go brutalne przebudzenie. W takich momentach ściskał rękę Adama mocniej, by przekonać się, że jego syn naprawdę tu jest, cały i… cóż, daleki jeszcze od zdrowia, ale przynajmniej żywy, a to było już więcej, niż Ben mógłby oczekiwać choćby dzień wcześniej. Dopiero teraz ojciec miał czas naprawdę się mu przyjrzeć i był zszokowany, jak bardzo człowiek może się zmienić w ciągu dwóch tygodni. Nie chodziło nawet o zarost na twarzy, zapadnięte policzki, sińce i otarcia czy wystające kości — choć Ben wciąż nie mógł zapomnieć, jak nienaturalnie wątły Adam zdał się mu, gdy go obejmował. To chyba była właśnie ta zmiana, która najbardziej go uderzyła. Adam wydawał się mniejszy, jakby młodszy, bardziej kruchy i bezradny w sposób, który nie miał nic wspólnego z jego fizycznością. Ben mimowolnie powrócił myślami do sceny sprzed kilkunastu godzin i po raz kolejny zadał sobie to samo pełne niepokoju pytanie — w jakim stanie będzie Adam, gdy się obudzi? Czy jego dziwne zachowanie tam na pustyni było majaczeniem wynikającym z gorączki i wycieńczenia, czy też kryło się za nim coś jeszcze?

     Ben miał jak dotąd zaledwie poszlaki — rany na nadgarstkach Adama, które musiały pochodzić od sznura, jego zastanawiające słowa i czyny tuż po tym, jak go odnaleźli. Wreszcie ten drugi mężczyzna, którego chłopcy znaleźli leżącego na ziemi nieopodal i który, pomijając obrażenia, jakich doznał prawdopodobnie podczas upadku z wysokości, ogólnie był wyraźnie w lepszym stanie niż Adam, a jego ręce z pewnością nie były wiązane. Czy to on ocalił Adama przed śmiercią z głodu i pragnienia? A może wprost przeciwnie — był powodem, dla którego Adam nie wrócił do domu? Cokolwiek wydarzyło się w tym dziwnym siedlisku pośrodku pustkowia, Ben podejrzewał, że mogło wpłynąć na jego syna w sposób, który będzie trudniejszy do pokonania niż fizyczne urazy. Miał tylko nadzieję, że choć tym razem Adam przełamie swoją zwykłą skrytość i nie zamknie się w sobie jak zazwyczaj, gdy coś go bolało — znał jednak najstarszego syna dość dobrze, by wiedzieć, że zapewne są to płonne nadzieje.

     — Wszystko w swoim czasie — powiedział cicho, trochę do siebie, trochę do Adama, podejrzewał bowiem, że obu im przydadzą się te słowa.

     Adam zawsze był niecierpliwy. Nie tak jak Joe, rzecz jasna, w zupełnie inny sposób i to taki, że mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Prawda, Adam zwykle myślał, zanim zaczął działać, pracował ciężko i bez narzekania, kiedy sytuacja tego wymagała, i potrafił długo czekać na upragniony rezultat. Na zewnątrz panował nad sobą niemal perfekcyjnie. Jego cierpliwość nie miała jednak zastosowania do jednej rzeczy — do niego samego. Od małego wymagał od siebie wiele, może nawet zbyt wiele, z pewnością więcej niż wymagał od niego ojciec lub ktokolwiek inny. Kiedy czuł, że nie osiąga tego, co według siebie powinien — wtedy jego cierpliwość wyczerpywała się bardzo szybko, tyle że Adam potrafił doskonale udawać i nie pozwalał zwykle nikomu dostrzec swego rozczarowania, rozgoryczenia czy złości na samego siebie. Chyba jeden Hoss potrafił w takich sytuacjach wyczuć, że coś jest na rzeczy. Choć Ben nie był pewien, czy jego średni syn naprawdę rozumiał, co działo się w głowie starszego brata, to Hoss przynajmniej był zwykle w stanie wyciągnąć Adama z tego błędnego koła i skierować jego myśli na inne tory. Może to właśnie Hoss powinien porozmawiać z Adamem jako pierwszy, zapytał Ben sam siebie, zaraz jednak potrząsnął głową, zły na siebie, że próbuje obarczać młodszego syna swoją rolą.

     Jakby w odpowiedzi na te myśli drzwi sali uchyliły się z cichym skrzypnięciem i pojawiła się w nich potężna sylwetka Hossa Cartwrighta.

     — Tato? — Hoss szepnął niepewnie, przestępując z nogi na nogę.

     — Wejdź. — Ben uśmiechnął się pokrzepiająco. — Adam nadal śpi, ale gorączka już trochę spadła.

     Hoss skinął głową i na palcach wszedł do sali, a dopiero wtedy Ben dostrzegł, że za jego plecami kryje się też najmłodszy z braci.

     — Joe? — W przeciwieństwie do Adama Joe zawsze miał wszystkie emocje wypisane na twarzy i Ben bez trudu odgadł, że chłopaka coś dręczy.

     — Policja pyta, kiedy będzie mogła go przesłuchać — powiedział Joe pełnym napięcia głosem.

     — Lekarz na razie ich pogonił, kazał im przyjść najwcześniej jutro — dorzucił Hoss pospiesznie i uspokajającym gestem oparł dłoń na ramieniu młodszego brata.

     Ben z wdzięcznością skinął głową, myśląc jednocześnie, że wątpi, czy Adam będzie gotowy do podobnej rozmowy jutro, pojutrze lub nawet za tydzień. Wiedział, że tej sprawy nie da się odkładać w nieskończoność, jednak myśl o tym, ile przesłuchanie może kosztować Adama, napełniała go lękiem, którego odbicie dostrzegał w złości Joego.

     — Obawiam się, że to nieuniknione, synu — powiedział miękko, zmuszając się do opanowania emocji.

     Joe potrząsnął głową i zaczął krążyć po sali, starając się jednak stąpać najciszej, jak dał radę w swoim wzburzonym stanie.

     — Dlaczego nie mogą zostawić go w spokoju? — rozpoczął swoją cichą tyradę. — Wystarczy na niego spojrzeć, do razu widać, przez co przeszedł. Przecież to Adam tu jest, do jasnej cholery, ofiarą, a nie jakimś oskarżonym!

     Hoss postąpił krok naprzód i siłą osadził Joego w miejscu.

     — Nikt nikogo nie oskarża, Joe. Po prostu będą chcieli wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, no a ten drugi już nic nikomu nie powie, Panie świeć nad jego duszą…

     Joe wyrwał ramię z uścisku brata, ale nie podjął marszu.

     — Wiem — mruknął niechętnie. — Sam chciałbym wiedzieć. Po prostu… — zawahał się na moment.

     — Po prostu? — zachęcił go Ben.

     Joe spuścił głowę i, unikając wzroku pozostałych, wyznał cicho:

     — To wszystko moja wina.

     Hoss przewrócił oczami, dając dowód, że słyszy te słowa nie po raz pierwszy. Ben natomiast z westchnieniem podniósł się z krzesła i podszedł do najmłodszego syna.

     — Dlaczego tak twierdzisz, Joe? — spytał łagodnie, obejmując chłopaka.

     Joe zerknął na nieruchomą postać w łóżku i nieznacznie wzruszył ramionami.

     — Nie mogę przestać myśleć, że gdybym… — urwał i przełknął ślinę. — Gdybym wtedy nie wypił o parę piw za dużo i nie gadał głupot do telefonu, gdybym się z nim nie droczył jak zawsze, tylko po prostu powiedział „tak, Adam, dobrze, Adam” i zakończył rozmowę, tamten nie zdążyłby zakraść się do mustanga. Adam nie zdążyłby spuścić drzwi z oczu. Ale nie, oczywiście musiałem jak zwykle podskakiwać dla samej przyjemności…

     — Joe! — Ben stanowczo ścisnął syna za ramię.

     — Joe — zawtórował mu inny głos, ochrypły, ledwie słyszalny, a jednak tak bardzo znajomy.

     Wszyscy trzej Cartwrightowie jak na komendę odwrócili się w stronę łóżka.

     — Adam?! — zawołał Joe i jako pierwszy przypadł do boku brata.

     Ten uśmiechnął się nieznacznie, wciąż nie otwierając oczu, tak że gdyby nie ten cień uśmiechu, mogliby przypuszczać, że wciąż śpi i że tylko im się zdało.

     Joe delikatnie zacisnął palce na ramieniu brata, ostrożnie i niepewnie, jakby bał się, że zrobi mu krzywdę, i zastygł w niemym oczekiwaniu. Hoss ruszył w stronę stolika, na którym stała szklanka z wodą, Ben powstrzymał go jednak ruchem ręki, czując instynktownie, że ten moment należał do jego najstarszego i najmłodszego syna. Adam zakaszlał kilkakrotnie, krzywiąc się z bólu, po czym odetchnął z trudem i poruszył wargami. Choć nie wydobył się z nich żaden głos, nawet z ruchu ust dało się wyczytać imię „Joe”. To wystarczyło, by wyrwać chłopaka z otępienia. Joe natychmiast sięgnął po szklankę i podsunął koniec tkwiącej w niej słomki do ust brata. Adam wziął kilka łyków, odetchnął z ulgą i dopiero wtedy nareszcie odrobinę uniósł powieki.

     — Hej, stary. — Joe uśmiechnął się szeroko. — W końcu raczyłeś się obudzić.

     Adam nie odwzajemnił jednak uśmiechu.

     — To nie twoja wina, dzieciaku — wychrypiał, wpatrując się intensywnie w oczy Joego.

     Ten zamrugał ze zdziwieniem, jakby na moment zapomniał o swoich słowach sprzed chwili. Dopiero potem przygryzł wargę i wyprostował się sztywno.

     — Wiem, ale i tak… — urwał i spuścił wzrok.

     Adam uniósł rękę i oparł ją na kolanie siedzącego tuż obok brata.

     — Też tak myślałem.

     Joe uniósł głowę i posłał mu zaskoczone spojrzenie.

     — Że to moja wina — wyjaśnił Adam, zniżając głos do szeptu, jako że normalny głos kosztował go chyba jeszcze zbyt wiele wysiłku. — Że tylko idiota zostawia otwarte drzwi. Że sam się o to prosiłem. — Odetchnął ciężko i Ben zastanowił się, czy nie powinien przerwać tej rozmowy, powstrzymał się jednak i słuchał dalej, na wpół poruszony, na wpół zaintrygowany. — Stek bzdur — podjął Adam nieco głośniej, łapiąc oddech ustami niemal co drugie słowo. — Niczyja wina. Nie mieliśmy wpływu. Nikt na to nie zasłużył. A Kane… — urwał i zamknął oczy, dysząc.

     Joe zacisnął palce na ręce brata, która wciąż spoczywała na jego kolanie.

     — Kane nie żyje, Adam — zapewnił łagodnie. — Już nikogo nie skrzywdzi, możesz spać spokojnie.

     — Spokojnie? — prychnął Adam, otwierając oczy, i uśmiechnął się lekko, ale w taki sposób, że jego ojca przeszedł dreszcz.

     Ben mógłby przysiąc, że we wzroku syna zobaczył na moment cień tego samego obłędu co wcześniej na pustyni.

     — Wystarczy, chłopcy — powiedział stanowczo, surowym tonem maskując niepokój. — Adam potrzebuje odpoczynku. Wy zresztą też. Jedźcie już, ja tu zostanę.

     — Ty też potrzebujesz odpoczynku, tato — wytknął Hoss. — Pozwól mi…

     Ben zdecydowanie potrząsnął głową i Hoss nie dokończył nawet swojej propozycji, rozumiejąc chyba, że ojciec potrzebuje zostać, póki nie będzie miał pewności, że z Adamem wszystko w porządku. Młodsi bracia krótko pożegnali się z najstarszym i już po chwili w sali znów zapanowała głucha cisza. Ben zajął swoje stare miejsce przy łóżku, poruszając się najciszej, jak umiał, przekonany, że syn znów śpi. Kiedy jednak pochylił się, by poprawić koc, napotkał poważne spojrzenie orzechowych oczu.

     — Adam? — powiedział cicho, utkwiwszy wzrok w twarzy syna, i po omacku odszukał jego dłoń.

     Adam skrzywił się lekko i przez ułamek sekundy Ben bał się, że cofnie rękę, nie zrobił jednak tego. Westchnął tylko i odwrócił wzrok.

     — Kane nie żyje — pół spytał, pół stwierdził głucho.

     Nie bardzo wiedząc, jakiej reakcji oczekiwał jego syn, Ben tylko skinął potakująco głową. Adam wziął głęboki, drżący oddech i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś bliżej niezidentyfikowany punkt na suficie. Ben odczekał moment, po czym uznawszy, że syn już usypia, odchylił się i oparł wygodniej, przygotowany na kolejne godziny cichego czuwania. Dopiero wtedy jego uszu doszły dwa ledwo słyszalne słowa:

     — Przepraszam, tato.

     Wyprostował się pospiesznie i ponownie pochylił nad łóżkiem, ale na próżno. Spokojniejszy, równy oddech Adama powiedział mu, że chory nareszcie zasnął. Ben westchnął cicho i z powrotem rozsiadł się wygodniej na twardym krześle, nie zważając nawet na oparcie boleśnie wbijające się w plecy, skonsternowany tym, co przed momentem usłyszał.

 

*



     Ból w boku zawsze wracał jako pierwszy — czasem wywoływał go kaszel, czasem nieopatrzny ruch, choć te, gdy Adam spał, były przynajmniej trochę ograniczone sznurem. Potem zwykle uderzało dojmujące zimno i to ono wreszcie przywracało go do rzeczywistości, jeszcze zanim Kane zjawiał się w niedokończonej świątyni, by oficjalnie rozpocząć kolejny dzień piekła. Tym razem jednak było mu dziwnie ciepło i, przebudziwszy się, Adam zamrugał zaskoczony. Zaraz jednak zmrużył oczy, gdy poraziły je promienie słońca, które musiało być już wysoko na niebie. Dlaczego Kane jeszcze po niego nie przyszedł? Czy ktoś taki jak on mógł zaspać? A może… Adam zdrętwiał nagle, gdy w głowie zabrzmiały mu te trzy złowieszcze słowa: Kane nie żyje.

     Jeśli Kane nie żyje, kto przyjdzie mnie rozwiązać? — pomyślał gorączkowo i mimowolnie szarpnął ręką, choć wiedział, że lina nie puści, próbował przecież już dość razy.

     — Adam? — rozległ się jakiś głos, dziwnie znajomy, choć nienależący z całą pewnością do Kane’a. Adam nie potrafił go przyporządkować do żadnej twarzy. Jak mógłby, skoro jedyna twarz, jaką podsuwał mu zdradziecki umysł, należała do jego oprawcy?

     — Adam, spokojnie, wyrwiesz sobie kroplówkę.

     Ciężar wokół jego nadgarstka jakby zelżał, za to czyjeś ciężkie ręce spoczęły na jego ramionach i Adam szarpnął się jeszcze mocniej, ale nie był w stanie ich zrzucić.

     — Otwórz oczy! — rozkazał ktoś tak stanowczo, że Adam w pierwszym odruchu chciał wykonać polecenie. Zrobiłby to, gdyby tylko rozumiał, czego od niego oczekiwano.

     Właściciel głosu potrząsnął nim lekko i Adam skrzywił się, oczekując uderzenia. Kara jednak nie nadeszła.

     — Adam, synu, to tylko sen, obudź się, proszę. — Głos już nie rozkazywał, ale błagał i nagle do Adama dotarło, skąd go zna.

     — Tato?

     — Tak jest, to ja, tata, jesteś w szpitalu, pamiętasz? Już po wszystkim, synu, otwórz oczy, proszę.

     Czyjaś dłoń pogłaskała go delikatnie po policzku i Adam nareszcie zaczął rozumieć sens słyszanych słów. Zamrugał powoli i stwierdził, że w międzyczasie ktoś chyba zrobił coś ze słońcem, bo światło już nie raziło go tak jak poprzednio. Wraz z widokiem szpitalnej sali stopniowo powracały też wspomnienia. Adam odetchnął ciężko i przetarł spoconą twarz dłonią, usiłując się opanować. Był wolny. Tata, Hoss i Joe jakimś cudem go odnaleźli.

     — Już dobrze? — spytał Ben miękko, ściskając go za ramę.

     Adam miał ochotę się roześmiać. Dobrze. Takie dziwne słowo. Czy cokolwiek jeszcze mogło być dobrze? Opuścił rękę, a jego wzrok napotkał zatroskane spojrzenie ojca. Ben Cartwright wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat. Nieogolony, z sińcami pod oczami, w wymiętym ubraniu. A wszystko przez niego…

     — Wyglądasz okropnie. — Adam zmusił się do ciepłego uśmiechu, ignorując pogardliwą minę Kane’a w swojej głowie.

     — A pokazać ci lustro? — odciął się Ben, uśmiechając się szeroko, z wyraźną ulgą, następnie odwrócił się, by sięgnąć po szklankę z wodą.

     Adam podciągnął prawą nogę, próbując usiąść tak, by nie urazić złamanego żebra, ojciec jednak powstrzymał go pospiesznie, znów opierając mu dłoń na ramieniu. Następnie sięgnął po ukrytego gdzieś za poduszką pilota i z jego pomocą uniósł górną część łóżka, tak że Adam znalazł się w pozycji półsiedzącej bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Dopiero wtedy ojciec podał mu szklankę, asekurując ją jednak przez cały czas w obawie, by Adam jej nie upuścił.

     — Lepiej? — spytał Ben, gdy syn już się napił.

     Adam skinął głową.

     — Gdzie Hoss i Joe? — zapytał, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nie chciał pytać o to, jak go znaleźli ani co działo się pod jego nieobecność. Nie był gotów, by o tym wszystkim myśleć, jeszcze nie.

     — Posłałem ich do hotelu, żeby się przespali. To było parę godzin temu, więc pewnie niedługo wrócą. Myślisz, że jesteś na to gotowy? — Ben chyba czytał mu w myślach. Adamowi wydało się przy tym, że ojciec jest dziwnie niepewny. Może zresztą powinien wiedzieć dlaczego…

     — Są na świecie gorsze katastrofy niż moi bracia. — To miał być żart, ale po tym, jak Ben się skrzywił, Adam natychmiast zrozumiał, jak bardzo okazał się nieudany. — Nic mi nie jest, tato, naprawdę — zapewnił pospiesznie. Zbyt pospiesznie. Ojciec nie mógł się na to nabrać.

     Ben westchnął ciężko i sam łyknął trochę wody ze szklanki, nim odstawił ją na szafkę.

     — Adam — zaczął z wahaniem. — Jeśli czujesz się na siłach, to… — Urwał i potarł dłonią podbródek. — Za drzwiami czeka policjant, już kilka razy się o ciebie dopytywał — powiedział w końcu, chyba świadom, że nie da się tego dłużej odkładać. — Nie ma się o co martwić, to kolega Roya Coffee — zapewnił pospiesznie.

     Adam zastanowił się, czy coś w jego twarzy zdradziło, co czuł. Zmusił się do przybrania możliwie neutralnej miny i skinął głową, zachęcając ojca, by kontynuował.

     — Mike chciałby ci zadać kilka pytań. Jeśli czujesz się na siłach, może lepiej mieć to już z głowy? — Ben spojrzał na niego wyczekująco.

     Adam na moment odwrócił wzrok. Miał nadzieję, że dadzą mu jeszcze choć trochę więcej czasu, ale tata miał rację, pewnych rzeczy nie dało się uniknąć i nie było sensu odkładać ich w nieskończoność. Bardziej gotowy nigdy nie będę, pomyślał gorzko, rozczarowany własnym tchórzostwem.

     — To nie potrwa długo, w każdej chwili możesz przerwać, jeśli poczujesz, że to zbyt wiele. — Ojciec musiał chyba omylnie zinterpretować jego milczenie. — Będę obok jakby co. Zobaczysz, chwila i będzie po wszystkim.

     Adam roześmiał się gorzko.

     — Nie musisz mnie chronić jak małe dziecko, tato. Jestem dorosły. Pamiętam, co się stało. Co zrobiłem.

     Ben posłał mu zaskoczone spojrzenie.

     Na moment zapadła cisza. Adam przygryzł wargę i skupił wzrok na przypadkowej plamie na przeciwległej ścianie.

     — Myślisz, że przeniosą mnie do jakiegoś więziennego szpitala czy od razu do aresztu? — spytał cicho po chwili, zawstydzony tonem własnego głosu. Naprawdę brzmię jak dziecko, pomyślał z rozgoryczeniem, ale nie potrafił nic na to poradzić. Bał się. Nie miał prawa, zasługiwał przecież na karę. Może byłoby łatwiej, gdyby nie obecność ojca, który musiał w tej chwili czuć się nim tak bardzo zawiedziony…

     — O czym ty mówisz, synu? — Ben ponownie pochylił się i oparł dłoń na jego przedramieniu.

     Adam miał ochotę ją strząsnąć, opanował się jednak.

     — Kane — powiedział głucho. — Wiem, co powiesz. Zbrodnia w afekcie, doprowadził mnie do ostateczności, był okrutnym szaleńcem. Tylko że to niczego nie zmienia, tato.

     — Zbrodnia…? — Ben mocniej ścisnął rękę syna, a jego oczy otworzyły się szeroko, gdy nareszcie dotarł do niego sens tych słów. — Czy ty myślisz…? Adam, synu, nikogo nie zabiłeś!

     Adam prychnął cicho i ponownie odwrócił głowę, walcząc z emocjami, których nie był w stanie opanować.

     — Przestań, tato, obaj wiemy, że Kane nie żyje.

     Ben wyciągnął dłoń i schwycił Adama za podbródek, by siłą odwrócić jego głowę w swoją stronę.

     — Spójrz na mnie, synu — powiedział poważnie. — Peter Kane popełnił samobójstwo.

     Tym razem to Adama zamurowało.

     — Co? — wydusił z trudem.

     Ben westchnął i odsunął dłoń od twarzy syna, by zamiast tego ująć jego dłoń. Adam był zbyt zdezorientowany, by zareagować, pozwolił więc ojcu na ten gest.

     — Posłuchaj. Kiedy was znaleźliśmy, Kane żył. Był nieprzytomny, miał wstrząśnienie mózgu i złamany obojczyk, ale z całą pewnością żył i jego życiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Wiem tylko tyle, że odzyskał przytomność wkrótce po tym, jak was tu przywieźliśmy, ale nie chciał z nikim rozmawiać. Nikt też nie spodziewał się, że może stanowić zagrożenie sam dla siebie. — Ben z ponurą miną wzruszył ramionami. — Nie wiem dokładnie, jak to zrobił, nie wnikałem, ale zapewniam cię, synu, ten człowiek odebrał sobie życie własnoręcznie i cokolwiek myślisz, nie miałeś z tym nic wspólnego.

     Adam głośno wciągnął powietrze i drżącą ręką zasłonił usta. Ben ścisnął mocniej jego prawą dłoń i w milczeniu zaczekał, aż syn się opanuje. Dopiero po kilku minutach Adam przeczesał palcami lewej ręki zmierzwione włosy i zmusił się do czegoś na kształt uśmiechu, który miał dodać ojcu otuchy, niespecjalnie chyba jednak wyszedł, bo Ben wyglądał na równie zatroskanego co przed momentem.

     — Zawołaj tego policjanta, tato — wymamrotał Adam z rezygnacją, wyswabadzając nareszcie dłoń z uścisku ojca, i ciężko opuścił głowę na poduszkę.

     Nagle poczuł się kompletnie wyczerpany, chciał mieć to jednak za sobą, a nawet bardziej chyba jeszcze chciał uzyskać pewność, bez której nie miałby odwagi znów zasnąć.

    Nie miał pojęcia, jak przetrwał przesłuchanie. Jak przez mgłę kojarzył, że policjant chciał wyrzucić tatę z sali, ten jednak uparł się, że zostanie, i Adam chyba w którymś momencie wyraził na to zgodę, choć na ile świadomie, sam nie wiedział. Może tak było zresztą lepiej — drugi raz nie dałby rady opowiedzieć tej historii w całości. Tego, co mówił, też zresztą w większości nie pamiętał. Czuł się trochę tak, jakby stał z boku i przyglądał się, jak ktoś inny odgrywa jego rolę. Tylko jeden moment pamiętał dokładnie i przypuszczał, że będzie go pamiętał jeszcze długo. Doszedł w swojej opowieści do tego, jak wpadł w szał po odkryciu agregatu. Wtedy po raz pierwszy spojrzał wprost na Bena. Opowiadając ze szczegółami, jak w napadzie furii zwalił Kane’a z drabiny, przez cały czas patrzył prosto w oczy ojca, niezdolny do oderwania wzroku, choć był przekonany, że zobaczy w nich to najgorsze ze wszystkich uczuć: rozczarowanie. Nie znalazł jednak niczego prócz współczucia, troski i miłości, kiedy więc skończył, ze wstydem spuścił wzrok i wbił go w swoje dłonie, świadom, jak bardzo na te uczucia nie zasługuje. Nie okazał się przecież człowiekiem, za jakiego miał go ojciec, za jakiego sam siebie się uważał — był taki, jak twierdził Kane. Był słaby.

     Pogrążony w myślach, nie zauważył nawet, że przesłuchanie dobiegło końca. Dopiero gdy Ben dotknął jego ramienia, dotarło do niego, że policjant, Mike, wyciąga w jego stronę jakąś kartkę i długopis. Podpisał więc obojętnie, nawet nie przeczytawszy dokumentu, jednocześnie zaś kątem oka obserwował dłonie tamtego, jakby nadal obawiał się, że pojawią się w nich kajdanki. Mike jednak, mimo że usłyszał, co Adam zrobił, nie wydawał się zainteresowany aresztowaniem go ani postawieniem mu jakichkolwiek zarzutów. Adam odetchnął z ulgą, po raz kolejny tłumiąc złośliwy głos w głowie wyzywający go od tchórzy. Głos, który nadal brzmiał jak Kane…

     Wraz z ciężarem, który spadł mu nareszcie z serca — przynajmniej częściowo — Adam poczuł się silniejszy, bardziej świadomy tego, co działo się wokół. Ośmielony przyjaznym zachowaniem policjanta niespodziewanie nawet dla siebie samego pod wpływem nagłego impulsu zapytał:

     — Kim był Peter Kane?

     Mike zawahał się, wymienił spojrzenia z Benem, a gdy ten skinął nieznacznie głową, wzruszył ramionami i z powrotem przysiadł na brzegu łóżka, jako że jedyne w sali krzesło było już zajęte.

     — Niby nie powinienem, ale Roy pewnie i tak by wam powiedział, więc… Żeby zrozumieć Kane’a, musicie zrozumieć, kim był jego ojciec. John Kane był amiszem, z bardzo religijnej rodziny. Zakochał się w kobiecie spoza wspólnoty i dla niej opuścił gminę, co w efekcie oznacza, że został wykluczony, wyklęty. Rodzina nie chciała go znać, nie miał prawa powrotu do rodzinnej wioski, rodzina żony także nie była zachwycona wyborem córki. John musiał szybko przystosować się do całkiem innego życia niż to, które znał. I w efekcie, jak wielu przed nim, zaczął szukać pocieszenia na dnie butelki. Pił, po pijaku nie szczędził kija, a podobno bijąc, sprzedawał im jeszcze nawiedzone kazania. Awantury były na porządku dziennym, a wiemy o tym, bo sąsiedzi kilkakrotnie wzywali policję. Oczywiście za każdym razem żona wszystkiego się wypierała. Błędne koło, sami rozumiecie. Ale przepraszam, będę się streszczał, bo pacjent nam zaśnie. — Mike uśmiechnął się lekko, na co Adam zmarszczył brwi ze źle skrywanym rozdrażnieniem. Policjant odwzajemnił jego wyzywające spojrzenie, ale już bez komentarza kontynuował. — Otóż pewnego dnia John został znaleziony martwy. Cios w głowę tłuczkiem do mięsa, mało poetycka śmierć. Jego żona przyznała się do zabójstwa. Rozmawiałem z gościem, który prowadził sprawę. Mówi, że wszyscy tam byli przekonani, że kryła któreś z dzieciaków, ale nie dało się niczego udowodnić, a pani Kane zmarła na atak serca przed końcem swojego procesu. Młodsze dzieciaki przygarnęła jakaś dalsza krewna, a najstarszy, Peter, wyjechał z Ohio. Pojawił się znów na policyjnym radarze wiele lat później, kiedy usiłował zebrać wokół siebie coś na kształt sekty. Nie będę wchodził w szczegóły, ale krótko mówiąc: nie wyszło, a Kane trafił na moment do psychiatryka. Wyszedł po przymusowym leczeniu, pozornie w lepszym stanie, i znów na parę lat słuch po nim zaginał. Do teraz.

     — Kane… — Adam urwał i bezwiednie podrapał rękę tuż przy wenflonie.

     Ben wyciągnął dłoń, jakby chciał go powstrzymać, ostatecznie cofnął ją jednak, gdy Adam posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

     — Kane powiedział mi coś takiego… — podjął Adam i w zamyśleniu potarł czoło. — Kiedy groził mi bronią. Coś o tym, że już raz to zrobił i jeśli będzie trzeba, zrobi to ponownie, choćby miał znów pokutować latami.

     Mike skinął głową.

     — Bardzo możliwe, że ta jego świątynia była właśnie tym. Pokutą za ojcobójstwo.

     — Zabił się, bo nie skończyliśmy — mruknął Adam i dla odmiany zaczął skubać przypadkową nitkę wystającą z koca.

     — Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy — odparł Ben i podniósł się z krzesła.

     Mike zrozumiał sugestię. Pożegnał się krótko, życząc pacjentowi zdrowia, i opuścił salę.

     Adam sięgnął po pilota, którego ojciec zostawił wcześniej w zasięgu jego dłoni, i opuścił łóżko do poprzedniej pozycji. W przeciwieństwie do policjanta jednak Ben, celowo lub nie, okazał się ślepy na subtelne sygnały. Z powrotem zajął swoje stare miejsce.

     — O czym myślisz?

     Adam wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział.

     — Nadal się obwiniasz? — spytał Ben wprost po chwili wahania, dowodząc, że zna swego pierworodnego na wylot.

     Adam uśmiechnął się krzywo.

     — Nie zabiłem go. Tylko co to zmienia?

     — Jak to co? — Ben nabrał powietrza, gotów do tyrady, ale Adam potrząsnął głową.

     — Zaatakowałem go. Chciałem go skrzywdzić. Było mi wszystko jedno, czy przeżyje czy nie. To, że akurat przypadkiem przeżył, niczego według mnie nie zmienia.

     — Byłeś chory, z gorączką, wycieńczony fizycznie i psychicznie — wytknął Ben. — Nie zapominaj, że widziałem cię niedługo potem, widziałem, w jakim byłeś stanie. Za żadne skarby nie przekonasz mnie, że działałeś z pełną świadomością. A mimo to kiedy was znaleźliśmy, ten człowiek miał opatrzoną głowę. Opatrzoną przy pomocy skrawka twojej koszuli, co dowodzi, że nawet w tym stanie, do którego cię doprowadził, zdołałeś się o to zatroszczyć. Że mimo wszystko byłeś gotów go ratować. Wątpię, żeby wielu ludzi na twoim miejscu byłoby stać na taki gest.

     Adam zawahał się, co nie umknęło uwadze jego ojca.

     — Pamiętasz, co powiedziałeś Joemu parę godzin temu? — Ben nie przestawał naciskać. — Nie możemy obwiniać się w nieskończoność o rzeczy, na które nie mieliśmy wpływu. Nie twierdzę, że wiem, jak się czujesz, bo przypuszczam, że nie mogę wiedzieć. Ale jesteś moim synem i nikt nie zna cię lepiej ode mnie. Nie byłbyś zdolny do zabójstwa, Adam, a wyrzuty, jakie sobie robisz w tej sytuacji, są tego najlepszym dowodem.

     Adam nadal leżał z wzrokiem utkwionym w ścianę, ale choć wciąż nie mógł się zdobyć, by spojrzeć na ojca, to powoli poczuł, jak ogarnia go spokój. Nie zabił Kane’a. Przeżył. Odzyskał wolność. Te trzy rzeczy były najważniejsze, a reszta? Przyjdzie czas, by się z nią zmierzyć. Nigdzie się przecież nie spieszył. Pokrzepiony tą myślą, powoli zapadł w sen.

 

*



     Adam stopniowo nabierał sił i z każdym dniem pieczołowicie wznosił wokół siebie mur, którego nikt z jego bliskich nie potrafił skruszyć. Stanowczo odmówił rozmowy z psychologiem, uparcie twierdząc, że nic mu nie jest, chociaż wszyscy wokół widzieli, że to nieprawda. To zresztą stanowiło najlepszy dowód — wszak zwykle Adam był mistrzem w ukrywaniu tego, co go dręczyło. Może i czasem lubił sobie podramatyzować w sprawach błahych, ale kiedy naprawdę cierpiał, nawet najbliższym nietrudno było to przegapić. Sam go tego nauczyłem, od małego zrzucając na jego barki ciężar odpowiedzialności, której żadne dziecko znosić nie powinno — pomyślał Ben gorzko, przyglądając się synom.

     Siedzieli we czterech na werandzie, Hop Sing donosił ciasteczka i lemoniadę, Joe i Hoss dyskutowali o czymś zawzięcie, Adam zaś milczał. To samo w sobie nie było niczym dziwnym. Mieli już za sobą setki podobnych leniwych wieczorów, wypełnionych paplaniną młodszych braci, podczas gdy najstarszy nie zważał na nich, pogrążony w lekturze jakiejś książki. Zwykle jednak Adam tylko pozornie nie zwracał uwagi na otoczenie, w rzeczywistości zaś przynajmniej jednym uchem śledził rozmowę, zawsze gotowy, by wtrącić jakiś kąśliwy komentarz. Dziś nie miał nawet w dłoni książki. Oparł głowę na skrzyżowanych za karkiem rękach i utkwił pusty wzrok w skalistych szczytach gór Sierra Nevada majaczących w oddali. Od czasu do czasu wtrącił wprawdzie jakąś uwagę, ale bez serca i zupełnie nie w tych momentach, które najbardziej się o to prosiły.

     Pozornie zajęty przekomarzaniem się z Joem Hoss raz na jakiś czas odwracał głowę i posyłał starszemu bratu zatroskane spojrzenie. Nie uszło to uwadze Bena i tylko jeszcze bardziej spotęgowało jego zmartwienie. Hoss, zawsze najbardziej empatyczny z całej trójki, musiał instynktownie wyczuwać smutek Adama i sam chodził coraz bardziej markotny, nie będąc w stanie mu pomóc. Ben mimowolnie przypomniał sobie słowa średniego syna wypowiedziane w trakcie poszukiwań, po raz kolejny zastanawiając się, czy w tym, w co wierzył Hoss, mogło kryć się ziarenko prawdy. Tak czy inaczej, w obecnej sytuacji nawet więź łącząca jego starszych synów była niewystarczająca. Adam skutecznie odgrodził się od wszystkich, łącznie z Hossem, zbyt skoncentrowany na własnym cierpieniu, by nawet dostrzec, że go rani. Właściwie dlaczego miałby? Ben poczuł ukłucie winy, gdy uświadomił sobie, o czym myśli. Adam zawsze opiekował się braćmi, zawsze stawiał ich potrzeby ponad własne. Nie tylko zresztą ich, ale też i ojca, robił to przy tym tak subtelnie, że Ben nieraz uświadamiał to sobie dopiero długo po fakcie. Po prostu nauczył się, że na Adama zawsze może liczyć. Brał go za pewnik i w efekcie poświęcał mu mniej uwagi niż znacznie wyraźniej zaznaczającemu swoje emocjonalne potrzeby Joemu.

     Clem Foster miał rację, pomyślał Ben z przerażeniem. Zbyt dużo wymagał od Adama, zbyt mocno na nim polegał, zbyt niefrasobliwie zakładał, że ten jest dorosły i potrafi się sobą zająć, że jego decyzje odzwierciedlają jego pragnienia. Dopiero teraz dotarło do niego, jak rzadko jego najstarszy syn naprawdę skupiał się na sobie. Ben nie wątpił, że Adamowi szczerze zależy na Cartwright Tyres i że jego zaangażowanie w rodzinną firmę nie bierze się tylko z chęci wsparcia ojca. Niespodziewanie jednak uświadomił sobie, że nawet nie pamięta, kiedy ostatnio Adam zrobił sobie wolne, poszedł na imprezę jak Joe, spędził dzień na końskim grzbiecie jak Hoss. Kiedy ostatnio przyprowadził do domu dziewczynę albo wrócił na gazie. Młodsi bracia zwykle sami z siebie przychodzili do ojca i mówili, czego pragną, ale czy Ben naprawdę był tak głupi, by założyć z góry, że skoro Adam nie walczy o swoje potrzeby, to znaczy, że ich nie ma? Potrząsnął głową i dyskretnie zerknął w niebo, po raz kolejny w ostatnim czasie dziękując Bogu, że dostali kolejną szansę.

     Adam już przebąkiwał coś o powrocie do pracy, wypytywał ojca o firmę i o swoje ostatnie przedsięwzięcie, Ben miał jednak nieodparte wrażenie, że nie jest to szczere zainteresowanie, a jedynie próba zajęcia czymś myśli. Tym bardziej sądził, że nie powinien pozwolić, by syn znów zakopał się w pracy. Tylko czy miał prawo powstrzymywać Adama od jedynej rzeczy, która mogła wyrwać go z tej apatii i zapewnić mu dość aktywności, by nie miał czasu na rozpamiętywanie? Ben zacisnął zęby, ponownie sfrustrowany własną bezradnością. Przebiegła mu przez głowę sugestia Paula Martina, który radził mu, by sam skontaktował się z psychologiem. Ben początkowo stanowczo odmówił, nie chcąc podejmować podobnych kroków za plecami Adama, teraz jednak pomyślał, że może pomysł przyjaciela wcale nie był taki głupi. Nie zamierzał zmuszać syna do czegoś, na co ten nie był gotowy — podejrzewał zresztą, że i tak nie byłby w stanie — ale z wdzięcznością przyjąłby pomoc każdego, kto byłby w stanie powiedzieć mu, jak rozmawiać z Adamem, by ulżyć mu, a nie zaszkodzić.

     Joe roześmiał się niepodziewanie, dość głośno, by wyrwać ojca z ponurych rozmyślań. Ben wyprostował się, upił łyk lemoniady i ponownie zaczął przysłuchiwać się rozmowie przy stole.

     — Ej, Hoss, a to znasz? — spytał Joe wesoło, ale Benowi wydało się, że usłyszał w jego głosie jakieś dziwne napięcie. — Jaka sałatka ma w przepisie dwadzieścia trzy widelce?

     Hoss z namysłem podrapał się po głowie.

     — Nie mam pojęcia, Joe. Jaka?

     — Cezar! — oznajmił Joe z dumą, jednak tym razem uwadze Bena nie uszło, że chłopak zerknął przy tym wyczekująco na najstarszego brata.

     Ben także z zaciekawieniem przeniósł wzrok na Adama, ten jednak nie zareagował. Rozczarowany Joe przygryzł wargę, Hoss tymczasem zmarszczył brwi.

     — Dlaczego właściwie? Co ma Cezar wspólnego z widelcami?

     Joe przeczesał włosy palcami i ponownie łypnął na Adama. Nadal nie uzyskał jednak spodziewanej reakcji. Przypadkiem napotkał za to wzrok ojca i Ben z wdzięcznością skinął głową, dając znak, że rozumie i docenia wysiłek najmłodszego syna, nawet jeśli ten nie przyniósł oczekiwanego rezultatu.

     — Hej, Adam, może ty wiesz, o co chodzi z tymi widelcami? — Niespodziewanie przyszedł im w sukurs Hoss.

     Adam zamrugał wolno jak człowiek zbudzony z głębokiego snu.

     — Jakimi widelcami? — spytał, marszcząc brwi.

     — No tymi od Cezara. Czy tam sałatki cezar. Dlaczego ma ich być dwadzieścia trzy?

     Przez chwilę Adam wpatrywał się w młodszego brata, jakby ten niespodziewanie oszalał, w końcu jednak roześmiał się — cicho, ale szczerze, co ostatnimi czasy zdarzało mu się nader rzadko.

     — Noże, Hoss. Nie widelce, noże. Z widelcami ten kawał nie ma sensu.

     — Słyszałeś, Joe? — Hoss szturchnął młodszego brata, udając oburzonego. — Twój kawał nie ma sensu.

     — A właśnie, że ma! — zaperzył się Joe i Ben musiał przyznać, że kiedy chłopak się postara, jest całkiem niezłym aktorem. — Adam, wytłumacz mu!

     Adam przewrócił oczami, ale jeśli przejrzał podstęp braci, to nie dał tego po sobie poznać.

     — Trzeba było uważać w szkole — przygadał złośliwie Joemu i w tej chwili brzmiał niemal jak dawniej. — Juliusz Cezar zginął od dwudziestu trzech ciosów nożem — wyjaśnił, zwracając się do Hossa.

     — Aha. — Hoss zmarszczył nos. — To w sumie nie jest śmieszne — stwierdził po chwili zastanowienia.

     Joe klepnął go w ramię i ponownie zaniósł się śmiechem. Jego rozbawienie udzieliło się także ojcu, który zawtórował mu swoim basem, i wreszcie nawet Adam uśmiechnął się szeroko.

     Zachęcony tą reakcją brata, Joe wyjął z kieszeni telefon.

     — Hej, Adam, wiedziałeś, że Roy Coffee ma Instagrama?

     Hoss przechylił się przez stół.

     — Znalazłeś? — ucieszył się. — Pokaż!

     Joe zignorował go i zamiast tego podał swój telefon najstarszemu bratu. Adam przyjął go z zaciekawieniem i przewinął kilka zdjęć, a następnie zagwizdał cicho.

     — Ładne — stwierdził szczerze i przekazał smartfona Hossowi, który już wyciągał po niego ręce. — Nie podejrzewałem Roya o taką wrażliwość. To po to poleciał na Alaskę?

     — Podobno tak — odparł Joe. — Ej, Hoss, wytrzyj najpierw ręce po tych ciasteczkach, uświnisz mi ekran czekoladą!

     — Patrz, żebym ci czegoś jeszcze nie uświnił — odgryzł się Hoss, ale posłusznie wytarł palce o spodnie. — Ładna ta Alaska — stwierdził po chwili. — Tato, byłeś tam kiedyś?

     Ben potrząsnął głową.

     — Może też powinienem tam polecieć na wakacje — wtrącił Adam z krzywym uśmiechem. — Wiecie, przynajmniej na sto procent nie ma tam pustyń.

     Joe i Hoss zaśmiali się niepewnie, jakby nie dowierzając, że brat chce żartować z tak poważnego tematu. Ben tymczasem doszedł do wniosku, że może to nie jest taki zły pomysł.

     — Właściwie czemu nie, Adam? — odezwał się. — Powinieneś odpocząć, zrelaksować się. Roy mówił, że ma namiary na przyjemny domek do wynajęcia tuż nad Zatoką Zmartwychwstania…

     — No pewnie, że powinieneś jechać! — Joe entuzjastycznie poparł ojca. — Wiesz, że pewnie nazbierałeś już tyle urlopu, że mógłbyś tam siedzieć do Gwiazdki?

     — Do Gwiazdki to może nie — roześmiał się Ben. — Ale może małe wakacje dobrze by ci zrobiły?

     — O nie, tato, nie wyślesz mnie znowu do jakiejś dziczy! — zaprotestował Adam stanowczo i choć silił się na żartobliwy ton, Ben dostrzegł w jego oczach błysk przestrachu.

     To był głupi pomysł, stwierdził natychmiast i przygryzł wargę w poczuciu winy. Od kiedy Adam wyszedł ze szpitala, ani na chwilę nie opuścił Ponderosy, jeśli nie towarzyszył mu ktoś z rodziny. Można było to tłumaczyć jego złamanym żebrem i ogólnym osłabieniem, które powstrzymywały go przed siadaniem za kierownicę odzyskanego mustanga, Ben instynktownie wyczuwał jednak, że kryje się za tym coś jeszcze. Ale przecież Adam nie mógł zaszyć się w bezpiecznym domu na wieczność, prędzej czy później musiał zmierzyć się z tym, co go hamowało.

     Adam tymczasem musiał chyba dojść do tego samego wniosku, bo po chwili namysłu pochylił się do przodu, oparł łokcie na blacie i popatrzył uważnie na Joego.

     — A pojechałbyś ze mną? — spytał niespodziewanie.

     Joe otworzył szerzej oczy, a potem zerknął pytająco na ojca. Ten potakująco skinął głową.

     — Jeśli naprawdę chcesz, to pewnie! — odparł więc Joe entuzjastycznie.

     — Dlaczego właściwie nie pojedziecie wszyscy trzej? — wtrącił się Ben. — Wszyscy zasłużyliście na trochę wolnego, a razem będzie wam raźniej. — Adamowi będzie raźniej, dodał w myślach. Jeszcze wiele czasu pewnie upłynie, nim Adam będzie gotowy jechać sam. Ale to nic, najważniejsze, że mieli ten czas.

     Adam i Hoss posłali ojcu pełne wdzięczności spojrzenia.

     — A ty, tato? — Joe natomiast się zawahał. — No wiesz, ty też sporo się ostatnio najadłeś nerwów.

     — A ja, chłopcy, będę szczęśliwy, mając tu przez pewien czas ciszę i spokój — zapewnił Ben ze śmiechem.

     — Jesteś pewien, że sobie poradzisz? — spytał Adam poważnie.

     — Jestem dużym chłopcem, synu, myślę, że tak, dam radę. A jeśli nie, to zawsze mogę wypłakać się w rękaw Hop Singowi.

     — Lepiej nie, tato — wtrącił Joe wesoło. — To mogłoby się okazać dla niego tak traumatyczne, że w końcu spełniłby swoją groźbę i wrócił do Chin.

     Na te słowa wszyscy czterej parsknęli śmiechem.

     Wciąż rozbawiony, Ben przyjrzał się kolejno trzem synom i ze wzruszeniem stwierdził, że w tym momencie wszystko było znowu jak dawniej. Adam, ożywiony, włączył się w snucie urlopowych planów na równi z pozostałą dwójką. I nawet jeśli w przeciwieństwie do Joego on z pewnością był świadomy, że wyprawa będzie jeszcze musiała trochę poczekać i że nic nie miało być tak łatwe, jak w tych planach, to jego zaangażowanie stawiło dobry znak.

     Z tyłu cicho zaskrzypiały kroki na drewnianej podłodze i Ben odwrócił głowę, by wymienić porozumiewawcze spojrzenia z Hop Singiem, który przystanął w drzwiach werandy z dzbankiem w dłoni, obawiając się chyba zakłócić radosną atmosferę. Ben sięgnął po naczynie, z wdzięcznością skinął głową i posłał Chińczykowi przelotny uśmiech, który ten natychmiast odwzajemnił. Obaj dobrze wiedzieli, że to jedynie krótka chwila i że przed nimi, zwłaszcza przed Adamem, jeszcze daleka droga. Przynajmniej jednak zrobili już na niej pierwsze kroki i Ben w końcu naprawdę uwierzył, że — powoli i stopniowo, nie bez wysiłku, upadków i wzlotów, ale jednak — osiągną cel. Najważniejsze, że byli razem. Adam nareszcie wrócił do domu.

 

KONIEC