Actions

Work Header

Rating:
Archive Warning:
Category:
Fandom:
Relationships:
Characters:
Additional Tags:
Language:
Polski
Series:
Part 3 of Kelnerka i mag
Stats:
Published:
2022-03-19
Words:
1,408
Chapters:
1/1
Kudos:
7
Hits:
245

Bardzo-bardzo serio

Summary:

Battlefield istnieje - a przynajmniej istniał - naprawdę, można o nim poczytać w "Moim życiu w Nowym Orleanie" Louisa Armstronga.

Work Text:

Właściwie nie istnieje taka rzecz, której Lottie La Bouff nie wolno zrobić – są za to takie, których nie mogłaby zrobić każdemu. Dlatego właśnie nigdy nie odbiłaby Tianie faceta. Nigdy. Po pierwsze, wobec przyjaciółki to byłoby świństwo. Po drugie, Tiana by ją zabiła. Po trzecie wreszcie Lottie bardzo wątpi, by ewentualny facet był tego wart. Nie, żeby Tianie czegoś brakowało, w żadnym wypadku. Jest śliczna i zabawna, ma niesamowity mózg i może się objadać, w ogóle nie tyjąc, ale... no cóż, zwykle jedna przyjaciółka zazdrości, a druga ma rzeczy do zazdroszczenia. Tak to już jest, i Tianie pewnie trafi się mnóstwo miłych czarnych chłopców, jakichś kuchcików albo szoferów, i na pewno będzie z nimi szczęśliwa. Ale książęta z bajki to nigdy nie będą, oj nie, a Lottie poniżej książąt schodzić nie zamierza.

*

– Siemasz, Lottie! Sai, to jest moja przyjaciółka, Lottie La Bouff.
Facet, z którym Tiana idzie pod ramię, zdecydowanie nie jest księciem. Ale na szofera też nie wygląda. Prawdę mówiąc, Lottie w pierwszej chwili myśli tylko: Boże, jaki on jest brudny. Nie czarny, to akurat oczywiste, a zresztą Lottie nie wierzy w te zabobony i zawsze się złości, gdy koleżanki nazywają Tianę "niedomytą czarnuszką". Po prostu brudny. W całości, od kamizelki (którą nosi na gołą skórę, Boże) po stary cylinder, od cylindra po buty. Jakby cały był z węglowego pyłu albo czegoś w tym stylu, tylko dla niepoznaki zafarbowanego na fioletowo.
– Enchante – mówi ten facet, i nawet głos ma jakby przydymiony. Ale zęby za to bardzo białe. – Doktor Facilier, do usług.
A potem wyciąga rękę, a Lottie podaje mu koniuszki palców i musi bardzo starać się, by od razu nie wytrzeć ich w chusteczkę.
Swoją drogą, nigdy nie podawała Murzynowi ręki. Tianę się tylko łaskocze albo przytula, służbie daje się najwyżej napiwek. Ma Doktor czelność, myśli Lottie, ale postanawia przejść z nimi uliczkę albo dwie, bo przecież tak dawno się nie widziały i tyle jest do opowiedzenia.
Tylko że w połowie drogi Tiana przystaje przed jakąś kamienicą i robi zakłopotaną minę.
– Muszę tam wejść na chwilę – wyjaśnia, wodząc spojrzeniem od Lottie do Faciliera i z powrotem. – Do ciotki, to zabierze chwilkę. Słuchaj, Sai...
– Zaczekam tutaj – ofiarowuje się Facilier.
– Nie krępuj się, mam czas – wtrąca Lottie.
Tiana przez chwilę patrzy podejrzliwie na swojego kawalera, ale wreszcie okręca się na pięcie i wbiega do bramy. Kawaler zaś uśmiecha się do Lottie – nie, inaczej, przecież on się uśmiechał cały czas – i zagaja rozmowę po francusku. Prawdę mówiąc, jego francuski jest koszmarny. Płynny i poprawny gramatycznie, ale koszmarny, pełen jakichś chropawych słów, niezrozumiałych wyrw i skrótów. Rozmowa co chwilę się zacina, bo wyćwiczony paryski akcent też, jak się okazuje, nie jest zrozumiały dla każdego. Jedno z nich mówi francuskim salonu, drugie francuskim burdelu, i to bardzo dziwne, bo przecież mogliby przestać się męczyć i przejść z powrotem na angielski, a jednak Lottie słucha i grucha dalej.
– Dziwny z pana typ – oznajmia w pewnej chwili, uśmiechając się uroczo, a Facilier patrzy na nią, jakby doskonale zrozumiał.
Oczy, swoją drogą, też ma dziwne. Całkiem fioletowe.

*

Lottie przyjmuje propozycję Tiany, by iść do cukierni na wodę sodową i tanie ciastko z marmoladą. Na miejscu przekonuje się, jak wygląda człowiek, który próbuje jednocześnie jeść elegancko i łapczywie.
Śmiesznie wygląda.
– Pan jest lekarzem? – pyta naiwnie Lottie, głównie po to, by się nie gapić.
Facilier przeciąga kciukiem po wąsach, strącając z nich okruchy.
– Jestem hounganem – mówi, wyciągając znikąd fioletową wizytówkę.
– Czarownikiem – Tiana przechyla się przez stolik i zwinnie wyjmuje Doktorowi kartonik spomiędzy palców. – O nie, Sai, nawet nie zaczynaj.
– Wróży pan? – zaciekawia się mimowolnie Lottie.
– Między innymi – odpowiada Facilier (czy Sai, czy jak on wreszcie się nazywa), robiąc nonszalancką minę. – Przepowiadam przyszłość, rozmawiam z duchami, pomagam… spełniać niektóre życzenia.
– Zacznij od spełnienia mojego – wtrąca Tiana. – Sai, chyba przed chwilą cię o coś prosiłam.

*

– Nie wiedziałam, że lubisz niegrzecznych chłopców – dziwi się później Lottie, już na ulicy.
Facilier pożegnał się z nimi, wskakując na platformę przejeżdżającego tramwaju; Tiana jeszcze przez dłuższą chwilę odprowadzała go spojrzeniem, teraz zaś uśmiecha się z mieszaniną czułości i lekceważenia.
– Och, on chyba nigdy nie był chłopcem – mówi. – Podobno wiedział, co to znaczy "obciągać", zanim skończył pięć lat. Ojej – reflektuje się zaraz. – Przepraszam. Ale sama widzisz. Stary świntuch, nie żaden chłopiec.
– Mhm – potakuje Lottie i myśli o wizytówce, zgarniętej ukradkiem ze stolika to torebki.

*

Chyba powinna się martwić, że jej najlepsza przyjaciółka zadaje się z jakimś brudnym szarlatanem. Zwłaszcza, że Doktor Facilier, kiedy jest na ulicy sam – ciekawe, swoją drogą, nie poznał Lottie czy jej nie zauważył? – wcale się nie uśmiecha, ma twarz ponurą i złą, i naprawdę wynędzniałą. Zresztą nawet gdy się uśmiecha, ma dziwne oczy, jak w totemie z Afryki. O właśnie, cały wygląda jak afrykański totem. Złowroga gęba i oczy z ametystu. Nie, uznaje Lottie, raczej z fioletowego agatu. Albo, o właśnie, ze szkła. Heban i szklane paciorki, tak właśnie. W każdym razie powinna być zadowolona, kiedy tych dwoje się kłóci. Ale nie jest.
– Idiota! – sarka Tiana. – No dobrze, może skłamałam, że nie mogę z nim iść, ale naprawdę nie miałam ochoty... Byłam z nim raz w Big Twenty Five i nigdy więcej, to taka mordownia, że sobie nie wyobrażasz. W każdym razie ten kretyn się obraził. Wiesz, co mi powiedział? Że chyba zaczęłam się uważać za jakąś pieprzoną królewnę, bo... – urywa nagle, robiąc zakłopotaną minę, i kończy na gniewnym: – Ych!
– Gdzie jest ta Big Twenty Five? – pyta Lottie, która mordownie widziała tylko na filmach.
– Na Battlefieldzie. To znaczy...
W samym środku Back o'Town, na przecięciu James i Jane Alley. Tam, gdzie strzelają do siebie w biały dzień, w każdym budynku jest knajpa, a w każdym mieszkaniu lupanar. O Jezu!
– Wiem, gdzie to jest – odpowiada mechanicznie Lottie, po czym łapie Tianę za ręce. – Tia, skarbie, ty naprawdę tam chodzisz? Dlaczego on cię tam zabiera?
– Bo tam mieszka – burczy Tia, wzruszając ramionami. – I jeszcze jeden taki numer, a ja przestanę do niego chodzić.
– I dobrze!
I trochę szkoda. Lottie nigdy nie oglądała slumsów z bliska.

*

Parę dni później znowu spotyka Faciliera na ulicy i znowu pozostaje niezauważona. Ale tym razem Doktor ma trochę przyjemniejszy wyraz twarzy, jak u najedzonego kota – i Lottie przekonuje się szybko, że jeśli chodzi o tę konkretną parę, wystarczy popatrzeć na minę jednego, by odgadnąć, w jakim nastroju zastanie się drugie. Spotykasz Tianę roześmianą, to pewnie spotkasz względnie zadowolonego Saia. Spotkasz nachmurzonego Saia, to pewnie i Tiana będzie chodziła wściekła.
Właśnie, on się wcale nie nazywa Facilier, tylko Freeman, Isaiah Freeman, Sai. Jest strasznie humorzasty, trochę poganin, trochę za dużo pije i za rzadko jada. Dobrze tańczy. Całuje tak, jakby chciał cię zjeść.
– No, zęby ma odpowiednie – zauważa Lottie, a Tiana chichocze w odpowiedzi.
– Prawda? Ludożerca!
Może być ludożerca, Tiana jest mądrą dziewczyną i na pewno da sobie z nim radę. Ostatecznie jazda konna też jest brudna, i wyścigi, i nawet taniec, jeśli przeciągnie się za długo. Z każdym facetem, czarnym czy białym, robi się w łóżku tak samo brudno, myśli Lottie. Nic strasznego, ten ludożerca z Battlefieldu. Czy raczej czarodziej, Tiana twierdzi, że Sai naprawdę umie robić niesamowite rzeczy, unieść cię w powietrzu, wywołać ducha, co zechcesz.
– Wiesz co, przyjdźcie kiedyś do mnie – proponuje Lottie. – Chciałabym to zobaczyć.
Ale nie, wystarczy spojrzeć w oczy przyjaciółki, by wiedzieć, że nic z tego. Kiedy mowa o Saiu, Tiana często patrzy w ten sposób, taki na pół przepraszający, na pół tajemniczy, jakby mieli jakieś sekrety nie do zdradzenia.
– Lepiej nie. Sai dostaje małpiego rozumu przy białych, wyciąłby ci jakiś głupi kawał.
– Zapłacę mu.
– Tym bardziej zgłupieje – Tiana przytula się do niej i patrzy z bliska ciemnymi, sekretnymi oczami, całą twarz ma teraz ciemną i zagadkową. – Naprawdę lepiej nie.
Lottie odsuwa się od niej.
– Słuchaj, Tia, ty z nim tak na serio? Bardzo-bardzo serio?
Tia śmieje się cicho. Ma taki miły, ciepły śmiech.
– Też pytanie! Jasne, że nie.
Czyli nie obrazisz się, jeśli go od ciebie czasem pożyczę? – chce zapytać Lottie, ale kiedy słucha tego śmiechu, robi się jej dziwnie głupio.

*

Nigdy nie prosiła o nic ludzi innych niż tatko. Może dlatego to brzmi tak nieśmiało, kiedy Lottie mówi do pokojówki:
– Słuchaj, Maddie, znasz Doktora Faciliera?
– Och, proszę panienki, kto go nie zna!
Jak się okazuje, wśród służby znają go prawie wszyscy, a przynajmniej wszyscy kolorowi: kucharz, dwaj ogrodnicy, cztery pokojówki i pomocnik szofera. To byłoby bardzo proste, wyjąć pieniądze z portfela, dać któremuś z nich i wysłać na Battlefield, to przecież jak wychodne, nic złego się nie stanie. To nic takiego, przyjaciółki pożyczają sobie nawet pomadki, to prawie tak samo.
Lottie przygryza róg fioletowej wizytówki. O rany, myśli, Tiana mnie zabije.

Series this work belongs to: