Work Text:
Niewielkie miasteczko pod Warszawą nie wzbudzało niczyjego zainteresowania. Fani „Rancza” mogliby porównać tę mieścinę do serialowych Wilkowyji. Po prostu takie spokojne miejsce ze sklepem, pocztą, kościołem, domem kultury i siedzibą sołtysa. Takie, jakich wiele w Polsce. Dużo mieszkańców pracowało w Warszawie z powodu bliskiego położenia w stosunku do stolicy i dobrych połączeń komunikacyjnych. Przez to ludzie, którzy nie lubili miejskiego szumu chętnie osiedlali się w miasteczku.
Osiemdziesięciodwuletni Arkadiusz Wojciechowski leżał na łóżku, zerkając od czasu do czasu przez okno na ulicę. Od kilku miesięcy okropnie się czuł. Cóż, starość nie radość, jak mawiają.
Zakaszlał i wypluł flegmę do podstawionej miski. Napił się wody, by nawilżyć gardło.
Spodziewał się, że jego czas na ziemi minął. Czas opuścić to stare ciało i oddać się w ręce Boga. Na szafce nocnej leżał różaniec, naprzeciw łóżka wisiał obraz Matki Boskiej, a proboszcz wczoraj dał mu sakrament namaszczenia chorych. Wszystko gotowe do ostatniej drogi.
Spojrzał znowu na ulicę, która dzieliła jego dom od działki sąsiada. Między krzakami zobaczył, że pan Łukasiewicz wyjmuje z szopy rower, zapewnie po to, by przejechać się do sklepu po nową gazetę.
„Pan Łukasiewicz” pomyślał, lekko się przy tym uśmiechając, Arkadiusz. Najdziwniejsza i najbardziej tajemnicza postać w tym zdaje się normalnym miejscu.
Młodzieniec, o długich, jasnych włosach i świecących zielonych oczach. Wiecznie wesoły, uśmiechnięty, choć na początku znajomości strasznie nieśmiały.
Arkadiusz dobrze go znał, w końcu byli bardzo bliskimi sąsiadami od dawna. Łukasiewicz nieraz żartował, że urządzają sobie pogawędki przez płot niczym Kargul i Pawlak, tylko się nie kłócili. Swoją drogą bardzo dobrze znał wszystkie stare polskie seriale. Potrafił także recytować najbardziej znane polskie wiersze i z tego, co Wojciechowski słyszał, miał w domu fortepian lub pianino i bezbłędnie grał Szopena. Zaskakujący chłopak. Tyle nauczyć się w ciągu zaledwie dziewiętnastu lat.
Znowu uśmiech pojawił się na pomarszczonych ustach staruszka.
Dziewiętnaście… tyle zawsze przypisywał sobie Feliks Łukasiewicz. Tak samo wczoraj, dwa lata temu i dwadzieścia pięć lat temu.
Może nowi mieszkańcy miasteczka dawali się na to nabrać, ale nie Arkadiusz, który spędził tutaj całe swoje życie.
Powrócił wspomnieniami do czasów, gdy pierwszy raz w wiosce pojawił się aparat fotograficzny. Było to kilka lat po wojnie. Zbiegła się większość mieszkańców, którzy chcieli obejrzeć sensacyjny, czyniący cuda, przedmiot.
Feliks Łukasiewicz również przybył i swoim zwyczajem stanął gdzieś z boku tłumu, zapewnie onieśmielony. Usiadł pod drzewem i z niewielkiego pagórka obserwował zbiorowisko.
Właściciel aparatu zdenerwował się tym, że wyrywają mu sprzęt z rąk, postanowił zrobić zdjęcie najbardziej spokojnej osobie, czyli Łukasiewiczowi. W ten sposób pierwsza fotografia, która postała w niewielkiej wiosce, przedstawiała niepewnie szczerzącego zęby i przytulającego do siebie owczarka Feliksa Łukasiewicza. Chłopaka, który wtedy miał dziewiętnaście lat.
Chłopaka, który nadal ma dziewiętnaście lat.
Kolejne były grupowe zdjęcia mieszkańców wioski. Wszyscy prawdopodobnie już umarli lub wyjechali, a jedynym, z którym wciąż utrzymywał kontakt był Feliks Łukasiewicz.
Gdy oglądał te stare zdjęcia z matką, ona ze zdziwieniem podniosła fotografię blondyna.
- Pamiętam tego młodzieńca. Pojawił się u nas w domu kilka godzin po twoich urodzinach i przyniósł domową nalewkę, by opić „zdrowie nowego, małego Polaka”. Bardzo patriotyczny chłopak. I w ogóle się nie zmienił, no, może wtedy miał trochę dłuższe włosy. Chyba ściął w czasie wojny.
Arkadiusz uniósł brwi.
- To on był tu przed wojną?
- Tak, miałeś jedenaście lat, gdy zniknął. Pewnie pojechał walczyć. Biedny, młody dzieciak. Naprawdę go nie pamiętasz? Zabierał cię na ryby.
Wojciechowski zastanowił się chwilę. Wspomnienia sprzed wojny, kiedy wszystko było takie sielankowe, przysłoniła pamięć o zaciąganiu młodzieńców do wojska, bezskutecznym szukaniu jedzenia i strachu przed niemieckimi samolotami, lecącymi tuż nad ziemią.
- Nie – przyznał szczerze. – Więc wrócił po wojnie?
- Tak, ale nie zamieszkał tam, gdzie kiedyś. Ktoś chyba zajął jego dawny dom. Wybudował się od zera naprzeciwko nas.
Arkadiusz przez chwilę milczał, po czym zadał pytanie:
- Nie sądzisz, że to dziwne, że nic się nie zmienił?
Jego matka wzruszyła ramionami i roześmiała się. Była prostą kobietą, on w sumie też był prostym człowiekiem. Po co interesować się dziwnym sąsiadem, skoro krowa miała się zaraz ocielić?
Mijały lata, Arkadiusz ożenił się, urodziły mu się pierwsze dzieci. Zmarł jego ojciec, parę lat później matka. Doczekał się wnuków, długo później prawnuków.
Przez cały czas ukradkiem zerkał przez płot.
Łukasiewicz codziennie wyjeżdżał, zapewne do pracy. Ubierał się w odświętne ubranie, często związywał włosy w kitkę i jechał gdzieś starą Warszawą. Wracał późnym wieczorem, by następnego dnia znów gdzieś wyjechać. W niedziele zwykle miał wolne i czasem Arkadiusz zauważał, że przyjmował gości. Byli to zwykle niewiele starsi od Łukasiewicza mężczyźni, choć zauważył także jakieś dziewczyny.
- No, sąsiedzie… - zagadał kiedyś. – Ładna panienka tu ostatnio była! Brunetka… ho ho…
Łukasiewicz, który właśnie majstrował coś przy ogrodzeniu, podniósł wzrok.
- Co? Ach, Węg… znaczy… to tylko totalnie moja przyjaciółka. – Uśmiechnął się do sąsiada i uścisnął jego dłoń.
Wojciechowski zastanawiał się, skąd u Feliksa taka dziwna mowa. Często dodawał „totalnie” i „tak jakby”. A poza tym jego sąsiad miał dziwny gust. Jeździł różową Warszawą, nosił łososiowe koszule, a w zagrodzie trzymał dwa kucyki. Ten gatunek koni na wsi traktowany był jako coś niepraktycznego.
Nie dał za wygraną. Łukasiewicz swoją wieczną młodością fascynował go.
- To ma sąsiad jakąś dziewczynę? – spytał, opierając się na widłach.
Blondyn wzruszył ramionami.
- W sumie… tak jakby mam jedną… Katiusza się nazywa i generalnie mamy razem zrobić pewien… - zawahał się - projekt w pracy.
- Katiusza? To chyba nie polskie imię?
- To Ukrain… – Znowu się chwilę zastanowił. – Ukrainka.
- Ładna chociaż? – Wojciechowski starał się o zwykłą, sąsiedzką ciekawość.
- O tak! Ma też niezłe atrybuty. – Łukasiewicz puścił oko.
Arkadiusz lekko odetchnął z ulgą. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że jego sąsiad jest z tych dziwnych kochających inaczej, którzy urządzają sobie parady po Warszawie. To byłby szok.
Innym razem usłyszał, jak jeden z gości, z dziwnie grubymi brwiami, nazywa Łukasiewicza „Polską”, ale może mu się tylko przesłyszało? Może to tylko pseudonim zawodowy, albo nazwa projektu? Było tyle wątpliwości…
W końcu nastał moment, gdy Wojciechowski zachorował i mógł tylko patrzeć przez okno. Odmówił wyjazdu do szpitala i czekał, aż nadejdzie ostateczne.
Głównie dzięki ciągłym obserwacjom przez okno mógł stwierdzić, że Łukaszewicz nie różni się zbytnio od swoich równolatków. Fakt, może był nieco dojrzalszy, miał już pracę, mimo że inni dopiero zdawali maturę i prawo jazdy, choć podobno egzaminy były trudne. Poza tym jednak po tym jak wracał do domu, słuchał dudniącej muzyki, urządzał grilla, zapraszał do siebie przyjaciół i nieraz wyglądał na skacowanego. Taki zwykły chłopak.
Może nieśmiertelny, może się nie starzał, ale nie było powodu, by zwracać na niego uwagę.
Zachichotał lekko z powodu swojej dziwnej myśli, a jego śmiech zamienił się w atak kaszlu. Nie wiedział, na co chorował, i nie miał ochoty wiedzieć. Zapalenie płuc? Gruźlica? Rak płuc? A co za różnica i tak umrze, i to niedługo.
Spojrzał za okno. Na swoim różowym składaku wracał Łukasiewicz. Chłopak zatrzymał się przy furtce do swojej posiadłości i w trakcie jej otwierania zerknął na dom Arkadiusza. Staruszek miał nawet wrażenie, że zielone oczy skierowane były na niego. Podniósł drżącą rękę i niepewnie pomachał w stronę Łukasiewicza.
Zdawało się, że sąsiad niezgrabnie uniósł rękę w odpowiedzi i odwrócił się, by wprowadzić rower przez wąskie przejście. Wojciechowski jeszcze chwilę przyglądał się, jak młodzieniec prowadzi składaka w stronę szopy, po czym usłyszał jak u niego otwierają się drzwi.
- Dzień dobry, pradziadziu! Jak się czujesz?
Trójka dzieci w wieku od pięciu, siedmiu i ośmiu lat weszło do środka.
Arkadiusz uśmiechnął się na ich widok. Te prawnuczęta były dla niego prawdziwym skarbem. Najstarszy Damian, młodszy Filip i maleńka Monisia odwiedzali go niemal codziennie. Poza tym mógł liczyć na opiekę swojej córki, która opuściła swój dom na czas pielęgnowania ojca, więc dzieci przychodziły także do babci.
Monika miała na włosach niezgrabny wianek, a w brudnych od ziemi rękach bukiecik z polnych kwiatków.
- To dla pradziadzia – powiedziała i pobiegła do kuchni po wazon.
- Ojej, dziękuję! – Staruszek uśmiechnął się szeroko i wskazał ręką chłopcom, że mają usiąść. – Jak się czuję? Oj, bywało gorzej!
Damian usiadł na taborecie naprzeciw okna i spojrzał przez nie.
- O, pan Łukasiewicz wraca do domu – zauważył. – To prawda, że on się w ogóle nie zmienia?
Ciekawe, że dziecko zwróciło na to uwagę akurat dzisiaj, kiedy nad tym rozmyślał.
- Hm… wiecie… może tak po prostu ma… - mruknął Arkadiusz, czując się niezręcznie.
- Może ma eliksir młodości! – zawołał Filip. – Kamień Filozoficzny! Albo zaczarowany ołówek!
„Czego te dzieci się dowiadują z tych filmów i bajek?” pomyślał staruszek, unosząc brwi.
- Cokolwiek ma, zabraniam wam się o to pytać. Dajcie panu Łukasiewiczowi spokój.
- Ale dziadku! – zawołał Damian. – On może mieć odpowiedź na to, co od zawsze nurtuje ludzkość!
Jakie wyrażenia! Arkadiusz zastanawiał się, czy jego wnuczka nie puszcza dzieciom tych programów naukowych, które lecą na kablówce.
- Nie, po prostu zabraniam wam! Obiecajcie mi, że nigdy nie spytacie pana Łukasiewicza, dlaczego taki jest.
Chłopcy zaczęli coś marudzić pod nosami, ale po chwili obiecali. Wróciła Monika, niosąc bukiecik w wazoniku.
W nocy stan Arkadiusza Wojciechowskiego pogorszył się i mężczyzna zmarł.
*
Feliks Łukasiewicz wszedł do biura szefa, rzucił mu papiery na stół i nic nie mówiąc, poszedł do sali konferencyjnej. Żadnego „dzień dobry”, czy częściej u Polski słyszanego „siema”. Szef uniósł brwi i nic nie powiedział. Chciał krzyknąć za blondynem, że ma spotkanie z Ukrainą, ale stwierdził, że Polska o tym pamiętał.
Tymczasem dziwnie milczący Feliks wszedł do pomieszczenia, gdzie zwykle spotykał się z innymi państwami. Ukraina już siedziała na swoim miejscu, przeglądając notatki dotyczące ich wspólnego przedsięwzięcia. Zauważyła go i przywitali się, tradycyjnie całując się w oba policzki. Usiedli i zaczęli ustalać jakieś szczegóły, związane z Euro, ale coś im się nie kleiło.
- Wszystko w porządku, Polsko? Wyglądasz na przybitego – zaczęła niepewnie Ukraina, przyglądając się jego posępnej minie.
- Nie, to totalnie nic takiego… po prostu… wczoraj umarł sąsiad, którego znałem tak jakby od momentu jego narodzin. To było takie nagłe i w ogóle… szok – odpowiedział Feliks, spuszczając nieco głowę.
- Nagle? To znaczy? – Katiusza położyła rękę na jego ramieniu.
- Nie no, od kilku miesięcy tak jakby nie czuł się dobrze. Miał coś z płucami, ale… umarł ze starości. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. A ja totalnie byłem przy jego narodzinach.
Dziewczyna popatrzyła na niego z troską.
- Och… chyba wiem, o co ci chodzi. To smutne, że zwykli ludzi tak przemijają obok nas, prawda?
- Tiaa… a my musimy patrzeć, jak umierają nasi znajomi, nasi szefowie. – Tutaj Feliks umilkł.
Wspomnienie o katastrofie nadal było bolesne.
Ukraina niepewnie pokiwała głową.
- Polsko… zauważyłam, że ciągle mieszkasz w tym samym miejscu. Nie boisz się, że ktoś odkryje prawdę o tobie? Przecież widać, że się nie zmieniasz. Ja co parę lat się przeprowadzam, siostrzyczka Białoruś chyba stroni od ludzi, co do braciszka i reszty państw nie jestem pewna… a ty mieszkasz wśród ludzi i zachowujesz się, jakbyś był całkiem zwyczajny.
Feliks zastanowił się chwilę.
- Wiesz, dotychczas to tak jakby mało kogo to obchodziło. Może Arek czasem zadawał pytania, po których prawie się wygadałem, ale on też już nie żyje. W sumie to totalnie nie wiem co mnie trzyma w tamtym miasteczku… znajomi poumierali, czasy się zmieniły, do Warszawy trzeba dojeżdżać… ale tak jakby, to jest mój dom, który wybudowałem według własnych upodobań i mam tam wszystko, czego mi trzeba. Gdyby jeszcze ludzi nie byli tacy wścibscy… coraz częściej myślę, że zaraz pojawi się w moich drzwiach totalna ekipa z Fundacji Nautilus i będą mnie przesłuchiwać. Ile mam lat, czy mieszkałem blisko Czarnobyla – zachichotał nerwowo.
Ukraina nieco się skrzywiła. Wspominanie Czarnobyla przy niej nie było dobrym pomysłem.
- Oj, sorry – dodał szybko Polska. Milczeli przez chwilę. – Wiesz, chyba się totalnie przeprowadzę. Będę trochę żałował, ale kiedyś trzeba.
- Myślę, że to dobry pomysł – stwierdziła Katiusza, uśmiechając się lekko. – Zobaczysz, nie będzie źle. Ja chyba też zmienię mieszkanie w przyszłym roku.
- O, czy to jakaś totalna aluzja? – Feliks wyszczerzył do niej zęby.
Ta tylko zachichotała i rozmowa szybko zeszła na sprawy Euro.
*
Smutny korowód pogrzebowy szedł w stronę małego cmentarza wokół kościoła. Żegnano Arkadiusza Wojciechowskiego, człowieka, który zawsze mieszkał w miasteczka, który nie opuścił go nawet w czasie wojny.
Chociaż spodziewano się tego od dawna i przygotowywano na tę myśl dzieci, co jakiś czas wnuk czy siostrzenica mężczyzny ocierali łzy. Prawnuki płakały prawie cały czas.
W pewnym momencie do tłumu ludzi doszedł drobny, długowłosy blondyn. Trójka najmłodszych dzieci wbiła w niego wzrok, zapominając o płaczu.
- Myślisz, że przywróci pradziadka do życia? – spytał Filip.
- Bzdura! On może jest nieśmiertelny, ale innym tego nie może dawać! Inaczej wszyscy by żyli zawsze! – zawołał Damian.
Jakby przeczuwając, że o nim rozmawiają, sąsiad Wojciechowskich skierował wzrok na dzieci. Uśmiechnął się do nich krzepiąco i znowu skierował wzrok na trumnę.
- Może jakby go spytać… - zaczęła nieśmiało Monika.
- Obiecaliśmy pradziadkowi, że się nie spytamy – przerwał jej rozczarowany Damian.
- Tak? Ja nic nie obiecywałam!
Chłopcy spojrzeli na dziewczynkę, a następnie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Dzieci uciekły matce, gdy ta bezskutecznie próbowała otrzeć rozmazane oczy i podbiegły bliżej.
W samą porę, by usłyszeć jak inna sąsiadka pyta się do Łukasiewicza:
- Podobno się pan przeprowadza?
- Tak jakby. Chyba niedługo, muszę się spakować.
Dzieci znowu po sobie spojrzały.
- Słyszeliście? Mamy mało czasu – szepnął Filip.
- Zdążymy – uspokoił ich Damian i, mimo zapłakanych oczu, cała trójka zachichotała krótko.