Actions

Work Header

Once Upon A Nightmare

Chapter 9: 8. Pranie Mózgu i Wieczorne Randki

Summary:

Naprawdę przepraszam że tak długo mnie nie było ale praca dom praca i depresja po drodze… można powiedzieć że to dorosłe życie wcale nie jest takie super jak każdemu młodemu człowiekowi się zdaję 😅 teraz mam nadzieję wrócił, jednak nadal nie mam laptopa ponieważ zwyczajnie mnie na niego nie stać, więc muszę wszystko tłumaczyć na telefonie co nie jest wygodne. Jeszcze raz przepraszam. Postaram się dodać kolejny rozdział stosunkowo szybciej.

Chapter Text

Eight:
Brainwashing and Dinner Dates

 

Piosenka do Rozdziału: Broken - Lund
“I kiedy ciemnego sztormu chmury zaczęły się kłębić, a ja cierpię po raz kolejny z powodu zatracenia i odrzucenia.”

SAM NIE SPAŁ W NOCY, ANI TROCHĘ. Zamiast tego zeszłej nocy był brutalnie prowadzony za ramiona, przez strażników i ciągany po zamku w nieznanym kierunku, jak szmaciana lalka.

– Zostaw mnie! Louis! L-Louis! — Sam wołał swojego przyjaciela, czując jak jego niepokój rozsadza go od środka, przez tamę, którą cały ten czas w sobie budował.

Sam nie wiedział co się właściwie dzieje, jeszcze chwilę temu stał obok swojego przyjaciela Omegi na sali sądowej, a w drugiej zabierano go z owej sali, gdy król wydał rozkaz. Od tego momentu, jedyne co widział to przebłyski białych rękawiczek wynoszących go na zewnątrz.

Zobaczył również jak Louis krzyczy coś w jego stronę, ale nie usłyszał co. Właściwie to Sam niczego nie słyszał.

– P-proszę! Nie mogę od-oddychać… — zaniósł się Sam, nie będąc w stanie dalej iść, zmuszony i w tym samym czasie wstrzymać zawrotów głowy. Musiał się zatrzymać. Musiał to powstrzymać.

Ale to nadal się działo. Panika. Bezsilność. Sprawiło, że Sam czuł się bezużyteczny, że nie powinien tu być, że jest zwykłą pomyłką. Chodzi o to, że Sam cały czas odczuwam strach. Jego strach go pochłania, to go ogranicza.

Wszystko co Sam uczynił, każdą myśl o której wspomniał, pozostawił spekulacją, aby kontrolować, to jak na nie zareaguje. W każdej sekundzie, każdego dnia, czuł jakby bomba tykała mu w głowie, czekając na najgorsze.

Sam nigdy nie może być tak naprawdę szczęśliwy. Zawsze, gdy dzieje się coś dobrego, czeka, aż coś złego się stanie. Ponieważ uczucie szczęścia nie pozostawało z nim na długo, tak samo jak poczucie zadowolenia.

Można kopać głębiej by zrozumieć dlaczego Sam się boi, dlaczego cały czas się czegoś obawia. Alfę przeraża myśl o tym, że jest się wyrzuconym, jak skórka owocu, gdy tylko wykorzysta się twoje słodkie wnętrze. Sam nigdy nie chciał być tym pominiętym i odrzuconym.

Znowu.

Znowu - kolejne słowo, które może być jednym z najpaskudniejszych słów, patrząc w swoją przeszłość. Mówi o tym co się działo kiedyś, co prawdopodobnie było czymś okropnym, to powraca, a ty mierzysz się z tym samym traumatycznym doświadczeniem. Sam nienawidzi słowa znowu.

Nie chce, by znowu go odrzucono.

Nie chce by znowu pozostawiono go samemu sobie.

Nie chce być tym słabym.

Nie chce się bać.

Nie chce być tchórzem.

On nie chcę istnieć.

Łzy spływały mu po twarzy, a popękana skóra na jego ustach z powodu odwodnienia, piekła przez słoną konsystencje. Ale ignorował ten ból. Musiał zignorować ten palący ból.

Sam niecierpiał płakać.

Nie chciał płakać.

Dlaczego płacze?

Alfy nie były do tego stworzone ,nie powinny płakać.

Więc, do kurwy, czemu on płacze?

Chłopak nie potrafił normalnie oddychać,  czuł jakby z każdym wdechem wciągał więcej niepokojących emocji, a z każdym wydechem, cząstka jego duszy chciała opuścić ciało wraz z zużytym powietrzem.

– P-proszę… — Sam błagał raz jeszcze, ale wyszedł z tego szept człowieka pokonanego. Szept w formie kapitulacji. Szept pokazujący uległość.

To coś w czym Sam jest dobry - poddawać się.

Czuł jakby jego stopy nieprzerwanie były dźgane małymi nożykami, a jego szloch, z każdym kolejnym uchyleniem warg, stawały się coraz głośniejsze.

Przestań! Sam chciał krzyczeć sam na siebie. Przestań być taki niedołężny!

Nie przestał.

Pozwolił się nieść jak szmatę, czyszcząc bród, co jest słabym przykładem jego siły.

Sam wiedział, że ma tylko jedną siłę. Promieniującą kulkę czystej miłości, szczęścia, dumy, zaufania i odwagi.

Louis'a.

Widzicie, siła nie zawsze rodzi się w nas samych. Czasami czerpiemy ją z kogoś, lub czegoś innego. Ilekroć czujesz, że wszystko jest stracone, jedynie pamięć o tej szczególnej rzeczy, czy osobie może sprawić, że nabierzesz odwagi, stajesz się silniejszy. I o to właśnie chodzi w sile, taka powinna być.

Właśnie tym jest dla Sama Louis Tomlinson.

Wszystko co wiąże się z Louisem napełnia go wolą, budzi w nim odwagę. Uśmiech Louis'a, jego śmiech, żarty, lamerske przemówienia i komfort jaki można przy nim czuć, sprawiają, że chce piąć dalej, każdego dnia chce wstawać tylko po to by usłyszeć po raz kolejny ten śmiech, przemowę i żarty. Ściślej rzecz biorąc, o wiele więcej, niż kilka razy.

Louis był typem człowieka, który miał wiarę we wszystko i wszystkich. Sam wciąż pamięta jak nazwał siebie pomyłką, a jego rodzina zrobiła dobrą rzecz pozbywając się wady. Wirusa.

Ale Louis nie przyjmował tego do wiadomości, w ogóle tego nie rozumiał.

Louis przypominał mu, że emocji nie powinno ograniczać się do jednego gatunku, a ci którzy tak myślą są wirusem dla świata. Emocje nie powinny być dla nikogo przywilejem. Emocje są czymś naturalnym. Mieszając w emocjach innych wydobywa z ciebie to co najgorsze, co wyjaśnia dlaczego ich społeczeństwo skończyło w taki, a nie inny sposób.

To zabawne, jak coś tak prostego, może wywoływać aż tyle.

Z Louisem, obawy Sama stają się jego cieniem.

Przy Louisie czuł się jak w domu, komfortowo i błogo.

Louis był domem.

Louis był przywilejem w jego życiu.

To trudne zadanie widzieć we wszystkim piękno. Gdzieś tam pojawi się coś co cię wkurzy. Sprawią, że zapragniesz krzyczeć w szale. Będziesz nienawidził.

A nienawiść to najpotężniejsze uczucie. Niektórzy mogli wyznać, że to miłość jest najpotrzebniejsza.

Nie, miłość nie jest najpotężniejszym uczuciem.

O ile jest najpozytywniejsza, trzyma się jedynie swojej kategorii. Ogólnie, nienawiść jest najpotężniejsza. Nienawiść może zabić, może zniszczyć, torturować. Jeśli będziesz nienawistny w jakikolwiek sposób, wytworzysz wokół siebie swoją własną atmosferę i zatrzaśniesz się w niej.

Atmosfera jest gęsta. Wypełniają ją trujące powietrze i czarne chmury zasłaniające twoją wizję, tak byś widział jedynie stronnicze obszary swojego konserwatywnego umysłu. Twój umysł to wszechświat. Nie zostawiaj tak po prostu konstelacji ze znaczeniami nie do przyjęcia.

Nieoczekiwanie, wspomnienia o Louisie uderzyły w Sama jak rozbrykany ogier.

Jak w legendach, które opowiadali małym Omegą, gdy będziesz pamiętał o kimś kogo naprawdę kochasz, wspomnienia te ukażą się w złotych kolorach.

I mieli rację.

Wydawało się jakby znów śmiał się przy ognisku na Nizinie wraz z Louisem. Fizzy krzyczała na Phoebe i Daisy, gdy obie trzymały pająka przy jej uchu. Głowa Lottie spoczywała na ramieniu Jay, gdy matka próbowała upiec kawałek mięsa, którym zostali obdarowani przez ludzi z Wyżyny. (Mimo to Louis toczył długą i ciężką walkę by nie jeść mięsa, ponieważ nie miał zamiaru przyjmować pokarmu z istoty, która kiedyś też posiadała rodzinę)

Obydwaj byli w towarzystwie Brendona i Akinyi, dzieląc się tym co by zrobili, gdyby rządzili królestwem. (I Sam z pewnością nie zapomniał jak Brendon powiedział, że umieścił by syreny u każdego w prywatnym jeziorze) Louis opierał głowę na ramieniu Sama i gdyby był królem dla wszystkich, mówił o tym jak upewnił by się, że wszyscy byliby ważni bez wyjątku.

I Sam prawie zachłysnął się powietrzem przypominając sobie jak, po tym, Louis i ich inny kolega Daniel udawali, że wrzucają siebie nawzajem do ognia jako ofiarę. To nie takie niebezpieczne jak mogłoby się wydawać.

Pamiętał również ostatnią rzecz, którą powiedział mu Louis tej chwalebnej nocy:

– Nie obiecuję, że rozwiążę wszystkie twoje problemy, bo szczerze, masz ich wiele. Ale obiecuję, że w jakimkolwiek stanie umysłowym będziesz się znajdował, będę przy tobie. Mentalnie i psychicznie.

Złote wspomnienia stały się szare, gdy Sam zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje.

Mimo tego, że krwawił z powodu paznokci wbijanych mu w skórę przez strażników, a jego włosy przypomniały brudny mop i mógł poczuć jak jego usta pękają, wciąż się uśmiechał.

I jeśli to nie siła, Sam nie wiedział już co nią jest.

Sam spojrzał na strażników, którzy wciąż nieśli go korytarzami, ostro skręcając w prawo i lewo. Ich twarze nie wyrażały żadnych uczuć, jakby byli w pewnym rodzaju cyborgami, które zostały stworzone i zaprogramowane by wykonywać polecenia.

Nie ruszało ich jak wielką krzywdę sprawiali Alfie, i Sam zdawała sobie z tego sprawę, niefortunnie dla niego, również ich to nie obchodziło.

Zmechanizowani mężczyźni z mechanicznymi sercami. Tylko w taki sposób Sam jest w stanie ich opisać. Ci mężczyźni nie w wiedzą nawet jak zniewoleni są. Król ma ich gdzieś, a tak po prawdzie to on ma gdzieś wszystkich. Władza to jedyne czego każdy pragnie i niestety, jest ponad jakąkolwiek formą życia.

Choć Sam był fizycznie dręczony, ci podwładni byli więźniami własnych umysłów. Uwięzieni w klatce ignorancji, a prawdziwi ludzie u władzy posiadają klucz.

Strażnicy nieoczekiwanie stanęli, w rezultacie Sam spojrzał przed siebie zdezorientowany.

Były to drzwi.

Zwykłe, białe drzwi.

Drzwi nie miały żadnych szczególnych znaków, specjalnego wyglądu, czy choćby odrobiny kurzu. Był to prosty łuk o kolorze czystego śniegu, a blask spalanych na pomarańczowo pochodni wiszących na ścianie nie wywoływały żadnego efektu, ani trochę.

Sam, ciągnąc nosem, zmarszczył brwi zdezorientowany, a wtedy jeden ze strażników zwolnił na nim uchwyt, gdy ten drugi ścisnął Alfę bardziej, niż dotychczas.

Strażnik dotarł do nieskazitelnie białej klamki, a dłonią w lateksowej czerwonej rękawiczce, przekręcił gałkę, lecz jeszcze nie otworzy drzwi.

Ramiona Sama nie były już trzymane, lecz w zamień chwycono go za szyję, a ostry obcas przestawiono do jego pleców.

– A-ah! — krzyknął Sam w rozdzierającym bólu.

Drzwi się otwarły, a Sam został szybko przez nie wepchnięty, zanim drzwi znów zamknięto, robiąc przy tym charakterystyczny klikający odgłos.

Sam zwinął się w kulkę z zamkniętymi oczami, jego płacz nie odbił żadnego echa mimo tego że Sam nie słyszał nikogo lub niczego co by się poruszało czy dawało jakikolwiek znak komunikacji.

Sam rozchylił powieki i wydał z siebie głośny krzyk, (którego nie usłyszał) gdy zdał sobie sprawę, że ten pokój zdecydowanie nie jest taki zwykły. Z pewnością nie jest prawdziwy, a stworzony z magii.

Wszystko było białe.

Cały pokój był śnieżnobiały. Podłogi, sufit, ściany, nie było widać choćby cienia. Jakby Bóg w tej scenie ze swojego życia zapomniał dodać tła.

Sam wstał i zaczął krążyć po pokoju, ignorując łzy które schły na jego policzkach.

Jego kroki nie wydawały dźwięku, nawet klaskanie w dłonie. Sam krzyczał i wolał, mając nadzieję że coś odbije się echem, by usłyszał swój głos, jednak wciąż nic. Było strasznie cicho. Więc próbował, wciąż i wciąż bez przerwy próbując zmusić swój słuch do odczytu jakiegokolwiek dźwięku. Skakał, wolał, płakał, szlochał, śmiał się, a nawet upadał chcąc wytworzyć tym samym jakiś rodzaj dźwięku.

Ta cisza go dobijała.

Biegał. Biegał po “pokoju” pokonując nie wiadomo ile mil. Sam nabierał powietrza i biegł dalej we wszystkich kierunkach próbując dostrzec jakikolwiek sposób wydostania się z tego pomieszczenia, jednak to było bezcelowe.

Przedtem, wciąż uderzał ciałem o drzwi. Próbował wyważyć je przy pomocy swoich pięści, krzycząc bez przerwy aby ktoś lub coś w końcu go usłyszało, jednak zamiast tego jego ciało było całe poobijane i w siniakach, a jego kolana krwawiły. Krew spływała z ran jednak w chwili zderzenia się z białą podłogą, znikała natychmiast.

Jakby tej bieli nie można było niczym skazić.

Same drzwi robiły się coraz mniejsze i mniejsze, aż nie można było dostrzec nawet gałki. Gruby płaszcz bieli wchłonął w siebie drzwi. Sam utknął na dobre.

– Nie, nie, nie, nie, nie, nie! — Sam próbował krzyknął lecz było jedynie widać jak porusza ustami. Drapał białą przestrzeń, dotykając jedynie powietrza.

Potrzebował jakiegoś hałasu.

Cisza uśmiercała go od środka.

Pochłaniała go żywcem. Wpierw zabrała jego głos i wchłonęła by uczynić swoim. A głośne dzwonienie donośnie fałszywej ciszy w pokoju, czynił niezdrowym jego umysł.

Próbował myśleć, odpłynąć w stronę zakamarków swoich wspomnień, aby znów być tam razem z Louisem ramię w ramię i wszystko wróciłoby do normy.

Tylko problem polegał na tym, że nie potrafił zmusić się do myślenia.

Jego myśli były jak wymarła pustynia.

Sam pomału osunął się na ziemię po której stąpał i zamykając oczy, po raz kolejny próbował odpłynąć.

To działało. Ponownie zobaczył Louisa, tak jakby mógł go dotknąć, śmiać się z nim. To było tak surrealistyczne, nie zdawał sobie sprawy, że jego wyobraźnia może być tak potężna. Otaczający ich krajobraz był dziwnie znajomy, winorośl i wysokie drzewa były dla Sama potwierdzeniem, że znajdowali się  w lesie.

– Sam! No chodź! Widzę wodospad! — Zawołał podekscytowany Louis i wziął Alfę za rękę, ciągnąc coraz bliżej strumienia lejącej się wody.

– Louis zwolnij, moje stopy już i tak bolą. — zaprotestował Sam, otrzymując w zamian sławną już przewrotkę oczami Louis'a.

– A nie mówiłem żebyś założył lepszą parę butów? Przyszedłeś tutaj w tych szmacianych trzewikach z niedźwiedziej skóry, które mama podarowała ci na urodziny. — prychnął Louis.

Sam uśmiechnął się. – Lubię je. Są wygodna.

Louis żachnął sarkastycznie. – Widocznie nie dość wygodne byś szybciej się ruszał, no pospiesz się wreszcie!

Sam kiwnął głową i zrównał się ze swoim małym kolegą, nie przejmując się tym, że zmokli od krystalicznie czystej wody spadającej z góry.

Drzwi wydawały się znajome, wyglądały jakby zaraz miały wypaść z zawiasów. Pajęczyny były w każdym rogu i wydobywał się z nich okropny zapach.

Sam pamiętał te drzwi, ale skąd?

– Lou, mam co do tego złe przeczucia… — szepnął Sam.

Louis pokręciło głową – Oh, daj spokój, Sam, wieki planowaliśmy tą podróż do chatki wiedźmy. No chodźmy już.

Wtem, Sama zmroziło.

Wiedźma.

Nim zdołał odciągnąć Louisa na bok, ten otwarł drzwi i wciągnął go za sobą do środka. Tym razem wiedźma nie spała, nie była również żywa. 

Jej głowa została odcięta od reszty ciała, a amputowane ręce i nogi leżały w różnych częściach pokoju, perfekcyjnie pozszywane. 

Sam miał ochotę krzyczeć, ale wyszła z niego wyblakła cisza, którą znał, aż za dobrze. Zaś Louis, mówiąc do rozczłonkowanego trupa, uśmiechał się szeroko, jednak jego uśmiech z ciepłego i przyjemnego zamienił się w zimny i przerażający.

– … Przyszłość. Nie odejdziemy, póki nie pokażesz nam naszej. – Powiedział Louis, budząc Sama z ciężkiego przypadku Deja By. 

Sam chciał uciec i zabrać ze sobą Louisa, jednak jego nogi były przykute do podłogi a ręce nie chciały się ruszyć choćby na milimetr. Więc jedyne co mu pozostało to potrzeć.

Nie mógł wybudzić się z zamyślenia. Nie potrafił otworzyć oczu.

Utknął.

Z otwartej rany na głowie wiedźmy znajdującej się na skroni zaczęła wyciekać czarna maź. Wylewała się na zewnątrz a jej konsystencja była gęsta jak lava.

I wtedy nagle zaczęła robić się coraz gęstsza i gęstsza, każda kropla nakładała się na pozostałe.

Wkrótce stos czarnego atramentu utworzył gigantyczną bryłę, a Sam przyglądał się temu z przerażeniem gdy Louis nie mógł się napatrzeć w zachwycie. Bryła robiła się coraz bardziej kształtna a kontrastujące białe kropki wypłynęły na zewnątrz, robiąc za oczy i usta. 

Posiadało coś na kształt glutowatych ramion wystających z małej kupki piaszczystej lawy. Uformował ostre jak piła zębiska, koloru kości słoniowej, które przekształciły się w złowieszczy uśmiech.

Istota stała się większa i uformowała w coś na kształt bestii. Garbił się a z czubka głowy wystawiły sztuczne rogi. Białe punkty robiące za oczy zmieniły się w czerwone dziury przypominające ogień. Bestia, ogromna i potężna, odwróciła się w stronę Louisa, po czym zaczęła mówić, co przyprawiło Sama o mrożące krew w żyłach cierki. 

– K-kocham cię! D-dlaczego ty mnie nie k-kochasz? Kocham cię! — Bestia krzyczał Louisowi w twarz, jedna na twarzy omegi wciąż trwał szeroki uśmiech, jakby zamrożony w czasie.

– Kochaj mnie! Dlaczego nie chcesz mnie kochać? — Bestia zapłakała, a jej szpony wbiły się w skórę Louisa, jednak chłopak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, jakby sam zmienił się w szmacianą lalkę.

– Przestań, zabijesz go! — Głos Sama przeraził jego samego gdy w końcu go z siebie wydobył.

Atramentowa Bestia obróciła się na pięcie puszczając Louisa, życząc nim jak skórką owocu, po czym zmieniła się z powrotem w czarny stosik. Po chwili zmienił kształt w coś bardziej kolorowego. Z niebieskimi oczami i blond włosami, wraz z detalami w postaci zadartego nosa z piegiem na samym czubku.

Postać przestawiała Sama we własnej osobie.

Sam poszedł do niego i zaczął płakać w przygnębieniu i rozpaczy.

– Dlaczego mu na to pozwoliłeś Sam? — istota przed nim zapłakała głośno, łzy spływają mu po policzkach. – Dlaczego pozwoliłeś mu umrzeć?

Sam chciał coś powiedzieć, odepchnąć to coś przed nim stojące na bok, złapać Louisa i uciec jak najdalej stąd. Ale nie potrafił. Stał w miejscu i słuchał.

– Dlaczego pozwoliłeś mu odebrać sobie Louisa, Sam?  — naśladowca zapłakał, wskazując za siebie i wrzasnął głośniej. – Dlaczego!?

Sam spojrzał w tamtą stronę i zaczął głośni zawodzić, chcąc okropnie zamknąć oczy.

Louis stał przed nim. Wykrwawiający się na ziemi z ogromną raną na skórze, zadaną przez pazury. Nadal szeroko się uśmiechał. Sam odwrócił wzrok próbując stłumić łkanie, gdy zauważył ogromne otwarcie w klatce piersiowej Louisa, gdzie powinno być serce, i wtedy Sam załkał jeszcze głośniej na ten obraz czystego barbarzyństwa i bestialstwa.

Imitacja przed nim nie przestawała krzyczeć. – Czemu?! — wciąż i wciąż i wciąż, na co Sam zatkał uszy i zaczął zawodzić;

– Zamknij się! Zamknij się. Po prostu się zamknij!

Chwycił swoje włosy i zaczął je szarpać, kręcąc nieustannie głową,  próbując odgrodzić się od nadmiaru otaczającego go hałasu.

Potrzebuje ciszy. Nie, potrzebuje aby jego myśli umilkły.

Sam nagle otworzył oczy, znów widząc wokół siebie białą pustkę. Nie odważył się choćby mrugnąć, bojąc się, że znów teleportuje się do tego ciemnego miejsca zwanego umysłem.

Sam usiadł czując ciarki na całym ciele. Chciał zapomnieć o tym co właśnie przeżył. Jego myśli i wspomnienia są zatrute.

Przebiegł wzrokiem po białym pokoju a na skórze znów poczuł ciarki zdając sobie sprawę, że nie było tutaj niczego, wzdłuż i w szerz. Dłonie Sama pokryły się potem a głową zaczęła pękać od bólu, jakby zaraz miał dostać zawału serca. Zawał serca.

Sam nie zdawał sobie sprawy że wstrzymywał oddech nim go nie wypuścił, wtedy poczuł że coś jest nie tak, coś jest nie na miejscu. 

I się nie mylił.

W samym centrum pokoju znajdowała się czarna plama. Sam nie wiedział czy poczuł strach czy przerażenie. Przemieścił się na czworaka jak bezpański pies, czując zbyt wielkie zmęczenie aby przejść pieszo. Będąc coraz bliżej i bliżej dostrzegł coś więcej niż tylko czarną plamę.

Czarna skrzynka ze szmaragdem umieszczonym na czubku.

Sam z początku niepewny i ostrożny, w końcu wyciągnął ręce by uchwycić skrzynkę. Była mała i lekka, jakby była pusta w środku. Opuszkami palców delikatnie dotknął szmaragdu, nie chcąc uszkodzić pięknego kamienia. 

Sam lekka przycisnął palcem szmaragd, czując jak z leksza się zapada i unosi niczym uszkodzony guzik. Uniósł brwi widząc jak zielony kolor kamienia przemienia się w przejrzysty błękit, jakby zabarwiało się wodę.

Błękitny przycisk zaczął się mienić, oddając coś w postaci duszącego ciepła roznoszącego się po pomieszczeniu, po czym rozbłysnął na białych ścianach. W mgnieniu oka, niegdyś nieumalowana przestrzeń zamieniła się w coś na kształt holograficznego pudła, przeplatanego czernią. Ściany posiadały poruszające się białe kule, przedstawiające gwiazdy. Podłoga wyglądała tak samo. 

Przypominało to co reprezentuje sobą Stellarum. Ziemia Zrodzona z Gwiazd. 

Sam westchnął widząc jak drzwi do Białego Pokoju otwierają się po raz kolejny, dlatego też zaczął czołgać się w stronę wyjścia, jednak drzwi w tym czasie zamknęły się zlewając z tłem.

Gdy chciał już krzyczeć z frustracji i niepowodzenia, poczuł jak coś klepie go w ramię.

Sam odwrócił się  i zmarszczył brwi nie widząc nikogo. Klepnięcie się powtórzyło, a gęsta czarna postać pojawiła się przed nim podając rękę.

Sam nie krzyczał, ani nie protestował, ponieważ w głębi serca nie czuł strachu. Z jakiegoś powodu nie bał się.

Sam oczekiwał że jego ręka zniknie w ciemni jednak zamiast tego chwycił postać za dłoń, a jakaś siła uniosła go nad ziemią.

Cień, trzymając chłopaka za rękę, zaczął ich prowadzić przez otwartą przestrzeń w dobrze znanym mu kierunku.

Sam gapił się na postać w zdziwieniu. Nie miała oczu ani ust czy w ogóle jakichkolwiek cech ludzkich, z zewnątrz i wewnątrz - tylko zwykła sylwetka. Była przezroczysta, mogłeś dostrzec gwiazdy za sylwetką, przez co Sam oniemiał z wrażenia. 

Dotarli do części przestrzeni gdzie Sam dostrzegł jakieś figury w kręgu. Zaczęli zbliżać się do kręgu, aby po chwili do niego dołączyć.

Sam poczuł jak jego serce kołacze, a nogi się pod nim uginają.

Owe figury okazały się być magicznymi stworzeniami. Wyglądały bezdusznie, jakby w ogóle nie myślały same za siebie. W centrum kręgu znajdowała się wirująca złota kula światła. Kolor światła odzwierciedlał ten przypisany dobrym wspomnieniom. 

Sam próbował odwrócić wzrok, ale postać chwyciła jego twarz i zmusiła do tego aby spojrzał na mieniącą się kulę.

Sam poczuł się jakby całe szczęście świata w jednej sekundzie z niego uleciało. Wszystkie jego uśmiechy, radość, zainteresowania i chęci jakby wyrwane z pamięci, a żółta poświata cofnęła się z powrotem do lśniącej kuli. 

– Puść mnie! — Powiedział głębokim głosem Sam, jednak został on zagłuszony przez głośne intonowanie magicznych istot, które recytowały coś monotonnie, jakbym w transie. 

– Będziemy służyć królowi, Będziemy posłuszni królowi. Będziemy chronić króla. Będziemy służyć królowi, Będziemy posłuszni królowi. Będziemy chronić króla. — recytowały słowa jednym tchem, co brzmiało okropnie i depresyjnie. 

Sam czuł jak jego ciało słabnie a duch walki go opuszcza. Drzwi które kiedyś w sobie posiadał teraz szare i nijakie. Upadł na kolana patrząc na lśniąca kulę jakby była jego jedynym rozwiązaniem tego egzystencjalnego horroru.

Sam nawet nie zdawała sobie sprawy że jego usta poruszają się w rytm recytowanych słów. 

– Będziemy służyć królowi, Będziemy posłuszni królowi. Będziemy chronić króla. Będziemy służyć królowi, Będziemy posłuszni królowi. Będziemy chronić króla.

I tak w kółko i wciąż i bez końca.

LOUIS NIE MÓGŁ SOBIE PRZYPOMNIEĆ DLACZEGO OBUDZIŁ SIĘ W Tak wygodny sposób.  Jego plecy nie bolały jak zwykle. Czuł jak jego nagie nogi poruszają się pod drogim różowym jedwabiem czując gładkość na ciele i duszy.

Błysk porannego światła przebijał się przez jego zamknięte powieki, ogrzewając je tworząc kaskadę pomarańczowo-czerwonych przebłysków pod całą okazałością słońca. 

Omega zmarszczył nos czując lekki dyskomfort na skroni. Jakby małe pociągnięcia i szarpnięcia towarzyszące przy czesaniu włosów. Louis poczuł również na twarzy tarcie gąbki pokrytej czymś mokrym i chłodnym.

Louis otworzył oczy wzdychając z zaskoczenia, przez co spłoszył nieco kobietę nad nim, która została przyłapana na upiększaniu omegi, gdy ten był nieprzytomny. 

Kobieta miała duże oczy koloru kawy z szarym zakończeniem, przez co niezwykle odstawały. Jej jasne włosy były siwe, choć ona sama nie wyglądała na więcej niż dziewiętnaście lat. 

Louis zaczął studiować ją bliżej, szybko nabierają zainteresowania istotą stojącą przed nim. Wiedział, że większość służby w zamku to Omegi i Ludzkie Elfy.

Ludzkie Elfy to bardzo uległe i łagodne stworzenia. Ich jedynym sensem istnienia jest znalezienie pana i służenie mu do końca życia. A patrząc na kobietę, można stwierdzić że jest ona idealnym przykładem Ludzkiego Elfa.

– Och, obudziłam cię? Naprawdę nie miałam takiego zamiaru! Proszę, moja Luno, nie zgłaszaj mnie. — Powiedziała pośpiesznie, szybko odchodząc od łóżka na którym leżał Louis. 

Louis szybko zmusił się do dźwignięcia z  najmiękkszej poduszki na jakiej kiedykolwiek spał, od razu tęskniąc za ciepłem które go otulało. Powoli zsunął nogi z łóżka, w kształcie serca, na drewnianą podłogę, sycząc lekko na kontakt zimnej podłogi z jego rozgrzanymi stopami.

Louis dotknął twarzy i potarł policzki, po czym, spojrzał na dłoń, by zobaczyć jak jego palce pokrywa jakiś, imitujący kolor skóry, podkład. Zmarszczył brwi i dotknął włosów (których od wieków nie obcinał z wiadomych przyczyn) które, wydawałoby by się, ktoś próbował zapleść w warkocz.

Louis, wciąż będąc w szoku, spojrzał na kobietę i chwycił lampę olejową obok, trzymając wysoko jak broń. 

To było skrajnie głupim posunięciem, trzymając lampę olejową nad głową mierząc w istotę która za pstryknięciem palca mogła wyprawić ci pogrzeb. Ale to jedyne czym Omega mógł się posłużyć żeby wydawać się bardziej niebezpiecznym i tego się trzymał.

– Kim jesteś i co ze mną robiłaś, gdy byłem nieprzytomny?" — zapytał Louis, próbując pogłębić tembr głosu jednak wyszło na odwrót, przez co jego głos wydawał się wyższy, niż normalnie.

Elfka pisnęła i potrząsnęła głową, próbują schować twarz w ramionach. 

– Nic! Przysięgam, moja Luno! Robiłam tylko co do mnie należy, zadbałam o naszą królową! Wtedy zobaczyłam piękną twarz i jeszcze piękniejsze włosy waszej wysokości, więc ja tylko… przepraszam moja Luno. — Pociągnęła nosem, a łzy zaczęły spływać po jej twarzy.

Louis powoli odstawił lampę na miejsce, po czym przebiegł wzrokiem po pokoju, nie wiedząc co robić. Więc chłopak podszedł do Elfki i usiadł obok niej niezręcznie.

– Ej… Nie musisz od razu płakać… przepraszam że cię wystraszyłem… — zaczął Louis, ale poległ, gdy Elfka zaczęła płakać bardziej, niż przedtem.

– Zawiodłam! Zniszczyłam dobre imię rodziny! Zawiodłam wszystkie Elfy! Jestem hańbą! — załkała Elfka, plamiąc łzami koszulę Louisa (inną, lepszej jakości koszulę, choć Louis nie pamiętał żeby się przebierał przed omdleniem). 

Louis dalej trochę zażenowany, starał się ją pocieszyć, by móc bez problemu zacząć zadawać pytania. 

– Nie! Wcale nie zhańbiłaś nikogo! Podobają mi się moje włosy i cokolwiek to jest na mojej twarzy. — Fałszywe zapewnił Louis, czując małe zwycięstwo gdy Elfka podniosła na niego wzroku ciągając nosem.

– Naprawdę? — zapytała niepewnie.

– Naprawdę. — Louis wytarł z jej policzka niesforną łzę. – Przyrzekam.

Elfka pisnęła ze szczęścia i przytuliła Louisa, co zabiło go lekko z tropu, po czym wstała z wyciągnięta ręką, jednak nim Louis mógł wziąć jej dłoń na przywitanie, ona cofnęła rękę i zamiast tego się ukłoniła.

– Moje imię to Mira Synx, jestem zaszczycona mogąc ci służyć, moja Luno. — powiedziała Mira.

Louis uniósł jedną brew. – Luno? Nie jestem twoją Luną.

Luna to imię które nadaje się królowej, lub przywódcy stada płci żeńskiej. Luny rządzącej Stellarum nie było od dekad, a dzieję się tak gdy król nie chcę sie ożenić lub złączyć z bratnią duszą.

– Oczywiście że nią jesteś, Królowo. Dobrze spałeś, czy nadal jesteś zmęczony? — zapytała Elfka, przykładając wierzch dłoni do czoła Louisa.

Louis kiwną głową odsuwając jej dłoń, po czym zastygł ze zdziwienia, a zaraz potem jego opadnięte oczy otwarły się szeroko.

To łóżko, ten komfort, ta atmosfera, ten zapach, to uczucie wahania, to wszystko na raz uderzyko w Louisa ze zdwojoną siłą.

Nie znajdował się w Lowlands.

Wczorajsze wydarzenia to nie był sen.

Aktualnie znajdował się w Highlands.

Był na królewskiej ziemi, dokładnie w jego prywatnym skrzydle.

Louis zakrył usta rękoma zagłuszając krzyk który chciał się z niego wydostać, po czym rozejrzał się z obrzydzeniem. Dudnienie w głowie nie ustało, gdy wspomnienia z wczorajszego wieczoru nacierały na niego jak wystrzelone pociski.

Jednak co naprawdę go poruszyło to fakt że nie ma przy nim najważniejszej osoby w jego życiu.

Louis spojrzał na Elfkę z wściekłością w oczach pytając głośno. – Gdzie jest Sam? Co z nim zrobiliście!

Dolna warga Miry znów zadrżała. – Nie wiem o czym mówisz, moja Luno.

Louis zaczął się zbliżać aż w końcu jej plecy zetknęły się ze ścianą. – Przestań nazywać mnie pieprzoną Luną! Gdzie jest Sam!?

Mira wydęła usta po czym westchnęła i wymamrotała; – Nie chciałam tego robić, ale nie pozostawiasz mi wyboru. 

Louis uniósł brwi. – Gdzie jest mój brat? On mnie potrzebuje! 

Mira westchnęła ponownie, po czym krzyknęła; – Praesidiums!

Drzwi się otwarły po czym dwóch mężczyzn w dobrze znanych Louisowi uniformach odciągnęło go od Zamkowej Elfki, którą przyszpilił do ściany.

– Przestańcie! Gdzie jest mój brat!? Co z nim zrobiliście!? — krzyczał głośno Louis, próbując uwolnić się z rąk dwojga Alf, jednak na marne były jego starania, gdyż był tylko Omegą.

Elfka wzdychając odsunęła z twarzy swoje niesforne loki, po czym uśmiechneła się mechanicznie i powiedziała prawie że wyuczenie; – Król Styles oczekuję twojego pojawienia się o godzinie piątej. Przygotował brunch dla was dwojga.

Nim Louis mógł powiedzieć cokolwiek, przyszpilono go do łóżka, a na ramieniu poczuł ukłucie igły. Nieznana substancja wdarła się do jego organizmu, walcząc z jego krwią. Oczy zaczęły mu ciążyć, znów czując zmęczenie, a ciało zaczęło wiotczeć. Ostatnie co usłyszał przed utratą przytomności było mroczną inkantacją.  Before Louis gets to say anything else,

– Będziemy służyć królowi. Będziemy posłuszni królowi. Będziemy chron…

Po czym, wszystko pokryła ciemność.