Chapter Text
Maria nie dostała spazmów ani też nie zemdlała od złej nowiny. Poszła tylko, blada jak śmierć i taka strasznie, strasznie oszołomiona, do swoich komnat – czyli, jak uczyło doświadczenie, działo się z nią naprawdę źle. Albo zanosiła się tym swoim, cichym, długotrwałym łkaniem, które wyczerpuje bardziej niż najgorszy wybuch, albo…
– Pani odprawia modły – poinformowała służąca, przysiadając w ukłonie.
Miguel minął ją bez ceregieli.
– Pomodlimy się razem – powiedział. A że dziewucha miała minę więcej niż ciekawską, rzucił jej jakiś grosik. – Już, zmykaj.
Po czym pchnął drzwi i… otóż właśnie. Albo łkanie, albo spoczywanie krzyżem na nagiej posadzce, najpierw przez całą noc, potem cały ranek, aż do zupełnego omdlenia. Oczywiście, nie należy włazić komuś z butami w sprawy nabożne, ale, do diabła, pozwolić własnej siostrze zmarnieć też nie można. Miguel podszedł, mimochodem przeżegnał się przed krucyfiksem – Boże, dopomóż – i nachylił się nad Marią.
– Pozwolisz? – zapytał, dotykając łagodnie jej ramienia. – Mam ci coś rzec.
Milczenie.
– Otóż musisz wiedzieć, że rzecz nie przedstawia się aż tak źle. To był pojedynek. Nie ma żadnych podstaw, by go ściąć.
Milczenie. Ale siostra słuchała, lekkie poruszenie głowy to zdradziło.
– Może i więzienia da się uniknąć. Moja w tym głowa. Maria, ja nie dam twojemu synowi zginąć, wiesz przecież. Ani tobie zmarnieć bez grosza. Kara na pewno będzie, ale nie aż tak dotkliwa, z Bożą pomocą skończy się na grzywnie, może areszcie, ale to przecież nic, nic.
Nadal cisza. Kapitan Orellana nerwowo zmiął w dłoniach rękawiczki. Do diabła, pomyślał, widziałem już gorsze rzeczy, byłem w gorszych opałach.
– Maria, Marina, tak nie można. Wstańże, popatrz na mnie.
Anglicy, myślał. Francuzi. Upiory. Dżuma. Cholera.
– Słuchałaś mnie? To był pojedynek. W żadnym wypadku nie morderstwo.
Maria drgnęła, uniosła nieco głowę. W świetle wiecznej lampki mignęło szybkie spojrzenie.
– Rodrigo też się boi. Nie strasz chłopaka bardziej, co komu da, że zachorujesz? – gadał dalej Miguel i tak, dobrze wyczuł, siostra rzeczywiście zmiękła jakby, uniosła się na klęczki, pomógł jej wstać. Delikatnie. Bez pośpiechu.
– Ależ ty masz zimne ręce! No, nie trwóż się tak. Armando nie w ciemię bity, wybroni się. Nie bój się o niego.
Tu Miguel popatrzył w te wielkie, wiecznie niespokojne oczy siostry, i dodał:
– I jego też się nie bój.
Maria naprawdę chciała z bratem porozmawiać, wyjaśnić mu – ale kochany Miguel, zawsze zamaszysty, teraz wyglądał na tak znękanego, że zaniechała, podziękowała mu tylko i uścisnęła za ręce. Kochany, najpoczciwszy brat. Lepiej, żeby nie wiedział. Zresztą doña Salazar nigdy nie mogła znaleźć na to odpowiednich słów, nawet u spowiedzi nauczyła się przemilczać, bo kiedy spróbowała, zrozumiano ją źle. To straszny grzech, pani, nie kochać swoich dzieci! – a przecież to nie tak, absolutnie nie tak. Oczywiście, że kochała Armanda na równi z resztą synów. Po prostu jego się – Boże przebacz, przebacz, przebacz – ale jego się bała, im był starszy, tym bardziej. Nie powinna. Nie powinna. Cóż z tego, że z wiekiem coraz bardziej przypominał ojca, a po tej wyprawie zupełnie, i czasem – wieczorami – albo kiedy tak patrzył i nic nie mówił – czasami naprawdę miewała wrażenie, że to Inigo znowu chodzi po domu, gotów zauważyć, znaleźć, ukarać za najmniejszy błąd.
Albo może to przez tamtą starą historię. Armando i Bartolomeo, obaj tak się nienawidzili, obaj zginęli jednego wieczoru. Trzydzieści lat minęło, a Maria do dziś wiedziała tylko tyle, że Inigo był wtedy w domu i…
– Jak uważasz, pani? – zapytał kiedyś. – Czy wyglądam na kogoś, kto ochrzciłby syna imieniem bratobójcy?
Zresztą Miguel miał rację, ta historia nie miała nic do rzeczy, wstyd dobrej chrześcijance wierzyć w takie rzeczy. Nie ma pechowych imion. Rzeczy się nie powtarzają.
Armando chciał dzisiaj przy niej zostać. Gdyby tylko mu pozwoliła, nic by się nie przydarzyło. Gdyby tylko się tak nie bała, nie była taka podła, gdyby tylko nie kochała go mniej. Boże, przebacz. Bratobójstwo czy nie, tamci nie mieli tu nic do rzeczy. Armando, jej Armando, nie zabiłby własnego brata, teraz widziała to jasno. Ale wtedy Gomez leżał tam w ogrodzie, taki malutki, taki strasznie nieruchomy, a jego szyja…
– Popchnąłeś go!? – krzyczała Maria. – Popchnąłeś!?
I nie wierzyła – Boże, przebacz – kiedy Armando powtarzał, że nie, nie, przysięgał na swoją duszę, że nie. Ale nawet nie zapłakał. Bo się bał, teraz widziała to wyraźnie. Przecież sam był jeszcze dzieckiem, pewnie bał się tak strasznie jak ona. Co z niej za matka, kiedy naprawdę kochała go mniej? Potem poszedł do jezuitów, a ona cieszyła się, że nie ma go w domu, że Rodrigo bawi się sam albo z dziećmi sąsiadów. Prawie się nie odzywała, kiedy Armando skończył nauki i wrócił. Wcale nie chciała go widzieć.
I jej podłe modlitwy zostały wysłuchane. Armando zachorował, nim minęły trzy dni od jego powrotu. Tyfus. Gorączka prawie spaliła go do szczętu. A Maria zrozumiała, że się myliła, że myślała całkiem inaczej, i mogła tylko przepraszać Boga. I znowu się modlić. Prawie nie wstawała z klęczek, tylko powtarzała całymi dniami: proszę, proszę, nie zabieraj mi go.
Ale kiedy jej wysłuchano, znowu zaczęła się bać. Powinna pozwolić mu, by został. Boże, przebacz. Teraz Armando zabił tamtych chłopców, znała ich przecież, Esteban zawsze ją grzecznie pozdrawiał. Boże, przebacz. Jej syn nie był przecież mordercą. Wcale nie chciała, żeby zniknął. Boże, przebacz, przebacz, przebacz.
Maria pamiętała, że nie wolno jej zachorować, nie rzuciła się więc znowu na ziemię. Spokojnie. Wystarczy klęcznik, ziarnka różańca. Do kogo się modlić, jeśli nie do innej matki? Ave Maria, gratia plena… Proszę, proszę, nie zabieraj mi go.
*
Od jednej ściany do drugiej było wszystkiego trzy kroki. Nie było okien. Nie było nic do roboty poza spaniem i modlitwą. Armando przez dwa dni nie widywał nikogo prócz strażnika (o którym zresztą też myślał raczej jak o elemencie umeblowania). Na przesłuchaniu powiedział, zgodnie z prawdą, że wiedział doskonale, co robi.
Jak wykazały ostatnie wypadki, czego by nie robił, tylko pogrążał się coraz głębiej, w coraz większy grzech. Nie było sensu się wypierać, toteż kiedy przesłuchano go ponownie i odczytano wstępne oskarżenie, powtórzył wszystko wiernie. Tak, zabił, tak, złamał tym samym zasady pojedynku. Nie, nie był wówczas pijany. Nie ma nic na swoją obronę. Gotów ponieść karę, z toporem włącznie, o to jednak nikt go nie pytał.
Opat zaproponował spowiedź. Armando podziękował mu grzecznie – i odmówił. Jak to określił Manuel? Najbardziej żałuję braku żalu? Taka spowiedź byłaby kłamstwem, pewnie grzechem, a w każdym razie mijałaby się z celem. Armando wiedział doskonale, że gdyby de Haro ożył i powtórzył swoje obelgi, zabiłby go jeszcze raz, sto razy, gdyby zaszła potrzeba. Nawet, jeśli chuj miał przypadkiem rację. Zresztą to i tak było teraz bez znaczenia.
Na trzeci dzień pozwolono na widzenie z Rodrigiem. Dzieciak przyniósł różaniec i coś do czytania. Boską Komedię.
– Nie byłem pewien, czy możesz tu czytać coś lżejszego – wyjaśnił nerwowo. – Słuchaj, Diego i Manuel rzucili w diabły Holandię, wrócili do domu, może stryj zdoła coś zdziałać…
Armando popatrzył na niego poprzez kraty. Rodrigo podszedł tak blisko, że niemal wciskał tę chudą, przerażoną gębę między pręty, gryzł wargi i w ogóle wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Właściwie było to irytujące, ale z jakiegoś powodu Armando poczuł coś na kształt litości.
– Katalonia nic tu nie zdziała – powiedział. – To sprawa Murcji.
Miał też na końcu języka uwagę, iż nie zamierza się wykręcać, kiedy faktycznie zawinił – ale zmilczał. Zamiast tego zważył w ręku książkę, okręcił różaniec wokół dłoni.
– Dziękuję. Ukłoń się ode mnie matce i wujowi.
– Wuj też do ciebie zajrzy.
– Dobrze.
Rzeczywiście, wuj zajrzał jeszcze tego samego dnia. Sklął go z góry na dół, ale odpowiedział rzeczowo, czy da się bez łgarstw poprowadzić sprawę tak, by ucierpiał tylko oskarżony, nie jego rodzina. Dało się. Doskonale.
Na więcej wizyt nie zezwalano, ale można było pisać listy. Armando zdawał sobie sprawę, że będzie musiał wreszcie napisać do Manuela – lepiej, by poczciwy Lesaro się dowiedział o tej historii od niego niż od postronnych – nie spieszył się jednak. Nie miał się czym chwalić, nie miał też nic ciekawego do opowiedzenia. A pożegnać się jeszcze przecież zdąży.
*
Że twojemu bratu rozpłatano gardło – tego nie da się powiedzieć tak, żeby nie zrobić krzywdy, a już zwłaszcza nie kobiecie brzemiennej. Zapewne należało uznać za przejaw bożej litości, że Catalina nie padła martwa na miejscu, co do dziecka zaś... Został przecież tylko miesiąc, na pewno przeżyje. Może zresztą nic się jeszcze nie urodzi, może to tylko chwilowa słabość.
– Jeśli Salazar zabije mi wnuka – oznajmił tatko – to doprowadzę go na szafot, choćbym miał sam przy tym skonać.
Dico nie powiedział nic. Zresztą od powrotu do domu – nie, od obmycia się z krwi, tłumaczył przecież, że to nie jego, że nic mu nie jest, to Esteban i Pedro zabici, że Salazar – otóż Dico prawie wcale się nie odzywał. W każdym razie nie do Ines. Marii miał podobno powiedzieć, iż żałuje, że nie zakłuł Armanda na miejscu. Poza tym cały następny dzień fechtował w ogrodzie. Z takim wyrazem twarzy, że nikt nie miał odwagi mu przeszkodzić. Wróżda, poszeptywano wśród służby.
Podobno Rodrigo Salazar też już nie pokazywał się nigdzie bez broni przy boku. Wróżda. W pokoju dziewcząt nikt nikomu nie patrzył w oczy. Co one myślą, zastanawiała się Ines. Dlaczego nawet Maria, zawsze taka pyskata, rozprawiając o wróżdzie – gdyby była mężczyzną, nie ścierpiałaby... – dlaczego nagle zaczęła się jąkać? Amaranta z kolei zachowywała się, jakby obawiała się zostać z siostrą sama w pokoju. Za to służba kręciła się częściej, jakby... ależ nie to, było nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek kogokolwiek szpiegował. Nieważne, jak obrzydliwe rzeczy wykrzykiwał o niej Franco, ani jak zimno brzmiał tatko, kiedy wezwał Ines do siebie i oznajmił:
– Właśnie odpowiedziałem Gabrielowi de Larze, że został przyjęty. A o tamtym masz zapomnieć. Zrozumiałaś?
Mimo wszystko przecież... Dobrze zrobiła, nosząc tamten list na sercu. Niegodziwie zrobiła, nosząc go na sercu. Aż do tej pory nosiła, oczywiście, bo teraz palił ją jak rozżarzony węgiel, rzuciła go więc w ogień przy pierwszej okazji, gdy tylko nikt nie patrzył. Chyba oszalała. Co też jej się roiło? Szlachetny? Mężny? Armando Salazar nie był żadnym rycerzem, aniołem, nie był Cydem, u diabła. Ani ona Xymeną, swoją drogą. Tragiczna heroina, akurat. Idiotka. Ślepa, głupia, bezmózga...
Ale przecież nie aż tak, by nie rozumieć, że całe lato wzdychała za zwykłym mordercą.
*
Rodrigo przez nieprzyzwoicie długi czas był traktowany jak dziecko... a więc teraz, w ramach kontrastu zapewne, dorosłości miał aż do przesytu. Wywiadywał się o prawników. Czytał dokumenty. Słuchał objaśnień wuja Miguela, tyczących i dokumentów, i prawniczego gadania. Próbował pozyskać sobie świadków tamtego zajścia. Z pomocą matki zarządzał domem, na tyle, na ile miał do tego głowę.
W wolnych chwilach zaś fechtował się, ile wlazło. Nawet nie szło mu źle. Ot, blokada, sztych i trach, Antonio rozbrojony po raz trzeci z rzędu.
– Wystarczy, Salazar – przeciwnik, zziajany jak nieboskie stworzenie, uniósł obie ręce w geście poddania. – Dobra twoja. Dasz sobie... psiakrew... radę.
Rodrigo cofnął się, z powątpiewaniem uderzył klingą o cholewę. Antonio jest powolny, przemknęło mu przez głowę, i zawsze się trochę spóźnia z odparowaniem ciosu.
– Nie dawałeś mi forów? – upewnił się.
– I co jeszcze?!
Franco zupełnie na odwrót, naciera jak wściekły i cholernie szybko, ale za to kosztem obrony. Jeśli tylko ma się refleks, przypominał sobie Rodrigo, można go przyprzeć do muru. Kiedyś wytrąciłem mu broń, poleciała na sążeń w bok. Chyba chlupnęła w sadzawkę? Było śmiechu z wyławianiem...
– Zmierzyłbym się z kimś jeszcze... albo z dwoma.
– Nie przesadzasz aby? - skrzywił się Antonio. – Na Boga, Rodrigo, ty nie myślisz chyba... Nikt cię nie napadnie gromadą w zaułku. Świnia z ciebie, jeśli tak sądzisz.
Rodrigo poczuł, że się rumieni, najpierw z gniewu, potem z konfuzji. Racja. Byli przecież ludźmi honoru, wszyscy tutaj. Musiał ochłonąć. Przeszli z Antoniem na taras, gdzie czekał już dzban wody i pokrajany arbuz. Przez chwilę w milczeniu gasili pragnienie.
– Mimo wszystko – mruknął Rodrigo, wypluwając pestki – trzeba mi jeszcze innego przeciwnika. Może Tolomeo... psiakrew, zapomniałem.
– Sandoval.
– Wiem, wiem.
Tolomeo było kuzynem Pedra Sandovala, w związku z czym też przestał się Rodrigowi kłaniać. Franco? Wiadoma rzecz, nie ma o czym gadać. I nie wystarczy go rozbroić, trzeba będzie pokaleczyć, nie zaraz zabić, ale tak tylko, żeby nie mógł dalej walczyć. Inaczej nie odpuści i nawet nie można mieć o to do niego żalu. Ja bym pewnie nie odpuścił, pomyślał Rodrigo. Gdyby to Armando został martwy na tamtym placu, wtedy... tfu, cholera, odpukać. Po co gdybać? Jego brat był cały i zdrowy, i tylko z głową musiał mieć coś nie w porządku (może oberwał, gdy go rozbrajali?), bo zachowywał się, jakby go to wszystko zupełnie nie dotyczyło. Modlił się i czytał jakby nigdy nic. Może nawet zrobił się mil... spokojniejszy. Zamknęli go przed tygodniem, a jak dotąd zrugał Rodriga tylko raz, za chodzenie bez broni właśnie.
– Nie jesteś już dzieckiem – warczał, spacerując od ściany do ściany (na ile było to możliwe). – Myślisz, że Harowie albo Sandovalowie ci odpuszczą? Miej się na baczności, do cholery! Później też. Mój łeb może im nie wystarczyć.
– Niech to szlag! – Rodrigo strzelił nerwowo palcami. – Przestaniesz wreszcie? Jeśli ci zetną łeb, to tylko przez to, że tak pieprzysz!
Zaraz ugryzł się w język, odruchowo. Niepotrzebnie. Armando nic nie odrzekł, wzruszył tylko ramionami, nadal kręcąc się po celi – to zamknięcie musiało mu się już dawać we znaki – i Rodrigo uświadomił sobie, że brat właśnie wygłosił do niego więcej słów niż w ciągu ostatnich trzech dni.
*
Zgodnie z tym, co przewidywał wuj Miguel, zaczęło się wielkie liczenie. Abarca, Quintano, Estevez, Oleastro. Z nami, notował w pamięci Rodrigo. Quevedo, de Haro, de Lara, Sandoval przeciw nam. Wuj Miguel był najwymowniejszym językiem w mieście. Stary Quevedo miał więcej krewnych, których też maglował bez wytchnienia. Wszyscy w Mazarronie wiedzieli, że Salazarowie to ludzie honoru. Wszyscy zaczęli wspominać jakieś historie sprzed lat, pojedynki, tamtych stryjów. Salazarowie są prędcy, powiadano, awanturnicy jeden w drugiego. Tamte swołocze z karczmy poświadczyły, że de Haro zaczął, ale Armando niepotrzebnie zabijał. Podobno dziewczęta Quevedów zaoferowały oddać swoje posagi na opłacenie oskarżyciela.
– Brednia – skwitował wuj Miguel. Zaraz jednak wziął kartkę, pióro i zaczął notować, ile złota przynoszą wioski jego oraz matki.
Rodrigo zastanowił się mimowolnie, ile ta kabała musi wujaszka kosztować. Dużo biegania, to pewne, i strzępienia języka, i może paru przyjaciół w mieście. Mimo wszystko jednak… różne rzeczy się teraz gadało, ale przecież wszyscy rozumieli doskonale, że wujaszek byłby (wedle własnego określenia) świnią angielską, gdyby nie ujął się za najbliższą rodziną. Mógł iść na pogrzeb tamtych, nie prowokując awantury; siostrzeńcowi wybił to z głowy. Rodrigo słuchał pogrzebowych dzwonów u dominikanów, z zasępionym Armandem po przeciwnej stronie kraty.
– Rodrigo – odezwał się wujaszek, unosząc wzrok znad rachunków – ty sobie oczywiście zdajesz sprawę, że Armando się nie wywinie?
Zapytany zerwał się z miejsca, ale nic nie rzekł. W głowie poczuł nagle zupełną pustkę. Wuj skrzywił się tylko.
– Do licha, przecież nie powiedziałem, że go zetną! Ale loch murowany. Tfu. Daruj staremu nieśmieszne powiedzonko.
Rodrigo chrząknął, zły na siebie, że… niech to szlag, naprawdę ręce mu zadrżały. Zacisnął je na oparciu krzesła.
– Myślicie, że dożywotnio? Ten loch?
– Wątpię. Przy dobrych wiatrach… dziesięć lat? Może. Zależy, jak się sprawi obrońca. No i, oczywiście… – Wujaszek zastanowił się, poruszył w zadumie wąsami. Wreszcie wycelował w Rodriga ostry koniec pióra. – Oczywiście będziemy mogli sobie tym obrońcą dupy podetrzeć, jeśli Armando sam nie zacznie się bronić. Pojmujesz?
– To nie moja wina!
– Ale twoja sprawa. Bądź więc łaskaw przemówić mu do serca, kiedy do rozumu się najwyraźniej nie da.
*
Rodrigo nie wiedział, czego nie dostaje bratu, serca czy rozumu, i czego w ogóle Armando oczekiwał, że ktoś będzie błagać go, by łaskawie zechciał przeżyć? Niedoczekanie. Psiakrew. Matka już i tak odchodziła od zmysłów. A tamten chyba już zwariował do reszty, może to zaraźliwe, może udzieliło mu się od druha.
– Już ci mówiłem. Nie zamierzam się wykręcać.
– Nie mówię o wykręcaniu – zirytował się Rodrigo. – Tylko że mógłbyś zachować się jak przyzwoity człowiek i okazać trochę skruchy.
Armando najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w dyskusję o tym, czy jest przyzwoitym człowiekiem. Wrócił do robienia skłonów. Ostatnio często się gimnastykował, jeśli nie krążył akurat po celi w tę i z powrotem. Wyraźnie dusił się w tym przeklętym zamknięciu, dlaczego więc…
Przyzwoici ludzie nie siedzą po więzieniach, zripostował sam sobie Rodrigo; poczuł się od tego jeszcze gorzej.
– Pomyślałbyś chociaż o matce. Albo o wuju Miguelu, jeździ wszędzie, strzępi sobie język, a ty…
– Próbowałem go odwieść – uciął Armando.
Zresztą, uciął to złe słowo, głos brata wcale nie brzmiał przecież ostro. Raczej obojętnie. Psiakrew, cholera. Chryste, daj cierpliwość.
– A matka? – próbował dalej Rodrigo.
– Matki nikt nie tknie.
– Bo sama prędzej umrze ze zgryzoty! – wybuchnął Rodrigo. – Czy ty imaginujesz sobie, co się teraz dzieje w domu!? A ja, myślisz…
I urwał, mrugając gwałtownie. Psiakrew, psiakrew, psiakrew. Nie był przecież dzieckiem. Nie miał powodów, żeby się użalać nad sobą. Armando wyprostował się raptem, ugodził go spojrzeniem.
– Boisz się? – zapytał, podchodząc do kraty. – Wróżdy?
– Nie o to idzie! – Rodrigo cofnął się odruchowo. – Myślisz, że mi przyjemnie myśleć, że mój rodzony brat zgnije w lochu?!
Armando ponownie wzruszył ramionami. Milczeli przez chwilę.
– Czy była jakaś wiadomość z…
– Nie było słowa z Madrytu! – wrzasnął Rodrigo. – Twój przyjaciel na to gwiżdże!
Nim zdążył jeszcze domówić, zdał sobie sprawę z tego, że tym razem trafił – i to mocno. Armando drgnął jak uderzony, odstąpił od kraty. Ale nie odezwał się więcej. Rodrigo po raz kolejny przeklął w duchu dzień, gdy Lesaro przestąpił próg ich do domu, od tego czasu nieszczęścia szły jedne za drugimi, coraz gorsze.
– Gwiżdż na niego – poradził gorączkowo. – Armando, na litość boską, ja… Przecież to śmieszne, tak się…
– Idź już do domu – polecił cicho Armando. – I przekaż matce, że czuję się dobrze.
Armando pisał do Lesara już z więzienia. Tylko raz, o ile Rodrigo się orientował, i nie miał pojęcia – lepiej, żeby nie miał nadal – iż do Madrytu wysłano dwa listy. Pewnie, Lesaro śmiałby się z tej przygody. Żarty, powiedziałby, takie głupie żarciki, ale jak podły i szalony by nie był, być może właśnie jego Armando by posłuchał. A może też… Rodrigo gardził teraz sobą za ten pomysł, ale jednak pisząc do stolicy, napomknął o stołecznych sądach i wpływach. Cóż, jak się rzekło: Lesaro najwyraźniej miał uwięzienie czy nawet ścięcie druha w najgłębszym poważaniu. A żeby go tak zaraza wzięła. Nawet służba marła, gdy przebywał pod ich dachem.
Wszystko, co tylko mogło, szło źle.
Rodrigo wrócił do domu – na ulicach zdawało mu się, że wszyscy na niego patrzą, wszyscy ustępują mu z drogi, Salazarowie to furiaci, awanturnicy, każdy to wie – a tam, przekazawszy matce ukłony od Armanda, zaraz ukląkł obok niej. Przeżegnał się. Wzniósł oczy na krucyfiks, rubinowe ziarenka krwi i żółtawego Chrystusa z kości słoniowej. Kilka lat temu to zadziałało, pamiętał dobrze. Pater noster, qui es in caelis… Panie, zmiłuj się nad nami, zmiłuj się nad moim bratem. Jeszcze na krzyżu przebaczałeś grzesznikom, więc… Chrystus umarł niewinnie, przyszło mu raptem do głowy. Sam, z własnej woli się podłożył za cudze winy. Co, jeśli aprobuje podłożenie się za własne?
Rzeczywiście było jak w dzieciństwie: Rodrigo przez chwilę, krótką jak mgnienie, miał wrażenie, że rozpłacze się z bezradności.
*
Spójrz, oto rzeka krwi! W której się warzy, wrzucony w jej brody, kto przez gwałt drugim przyczyną był szkody… Jeden za drugim uzbrojony strzałą biegły centaury jak niegdyś na łowy… A każdy strzałą w lot ducha przebija, jeśli z krwi który więcej się wychyla, niż grzech pozwala wypłynąć z tej wody…
Armando dawno już nie miał w ręku Boskiej Komedii, ale przypominał sobie, że ta lektura kiedyś go całkiem zajmowała. Tym razem jednak błądził wzrokiem po tekście, czytając co trzecią, piątą, dziesiątą linijkę, aż wreszcie uświadomił sobie, że czyta po słowie na stronę, bez ładu ni składu. Odłożył więc książkę. Wstał, przeszedł dwukrotnie wzdłuż celi – i zaraz zaniechał, tak bardzo dławiła chęć, by z rozpędu rzucić się na ścianę. Jakiej siły trzeba, by za pierwszym podejściem roztrzaskać sobie czaszkę? Zresztą, tutaj o rozpędzie nie mogło być i mowy.
Nazajutrz miał się odbyć proces, może więc czas najwyższy się wyspowiadać? Armando strzelił nerwowo palcami, dźwięk poniósł się w tej ciszy jak wystrzał. Ach, do diabła, nie zląkł się przecież kilku wierszy. Jeszcze go zresztą nie skazali. Wuj Miguel prorokował loch, ścięcie to ostateczność, chłopcze, musiałbyś się sam pogrążyć żeby…
Jutro o tej porze będzie już po wszystkim. Ciemnia, szafot, a nawet jeśli, miał przecież mnóstwo czasu. I tak nie potrafiłby teraz dokonać rachunku sumienia, na niczym nie mógł skupić myśli. Próbował już wcześniej, tak samo różańca (myśli się rwały, paciorki wymykały spomiędzy palców) czy gimnastyki (gubił rachubę, zaczynał od początku). Kości trzeszczały od tego bezruchu. Cholera, znowu zagapił się bezmyślnie, stał jak kołek pośrodku tej przeklętej celi. Panie, racz nas zachować od grzechów naszych, od zakusów Złego, od obłędu... Zbłądzenia, poprawił się zaraz.
Nie, nie wyspowiada się. Akt pokuty bez szczerego postanowienia poprawy to grzech. To czysta głupota. Zawracanie głowy, pomyślał Armando, kładąc się na wznak, z rękami pod głową, na zakonnej pryczy. Jak to ująć przez spowiednikiem? Najbardziej, powiedział mu raz Manuel, żałuję braku żalu…
Poderwał się raptownie. Cholera, do diabła, naprawdę potrzebował – wyjść stąd – się wyspowiadać. Choćby i z tego, że nie żałuje. Z tego, że matka przyszła tu dzisiaj i nie płakała nawet, tylko wyciągnęła chude – Boże, naprawdę chude – ręce poprzez kraty, a Armando, owszem, dał się jej objąć. Ale nie umiał się nad nią ulitować ani przeprosić, jakby tę odrobinę skruchy, jaką w ogóle miał, zużył już na list do Manuela. „Zabiłem dwóch ludzi, złamałem słowo, krótko: wziąłem rozbrat z prawem i zostanę ukarany.”
A teraz Manuel na to wszystko gwizdał. Słusznie zresztą. Zgodnie z jego, Armanda, wyraźnym zaleceniem. „Jeżeli mną nie gardzisz, wybacz. Jeżeli gardzisz, nie czuj się zobowiązany do odpowiedzi.” Należało się tego spodziewać. Wiadomości z Madrytu nie było i więcej nie będzie.
Armando otrząsnął się, ukląkł, wziął do ręki różaniec. Ave Maria, gratia plena… Nic dziwnego, że nie może myśleć o niczym innym, kiedy powtarza w duchu własne listy. Tak jakby były tego warte. Dominus Tecum, benedicta Tu in mulieribus et benedictus fructus ventris Tui, Jesus. Manuel pewnie od razu cisnął ten ostatni w komin, jeśli nie do wychodka. Sancta Maria, Mater Dei… nie ma o czym mówić. Ora pro nobis peccatoribus… sprawa zakończona… nunc et in hora mortis nostrae. Amen.
A wyspowiadać powinien się przede wszystkim z wrażenia, iż za każdym razem, kiedy próbuje się modlić, przemawia do zamkniętych drzwi.
*
Bratu furtianowi może i wystarczyło zamachać przed nosem pismem, a strażnikom błysnąć w oczy pierścieniem (lub, przebacz Panie, złotem) – opat Vellido jednak, jako odpowiedzialny za klasztor i osadzanych w nim grzeszników, na taką swobodę pozwolić sobie nie mógł. Posłanie z Madrytu przestudiował trzykrotnie. W imieniu dowódcy królewskiej floty żąda się… hm, hm, hm.
– Pieczęć wygląda na autentyczną – przyznał opat, zwracając się do posłańca.
Tamten, choć brudny i zdrożony jak nieboskie stworzenie, był ubrany więcej niż porządnie, wysławiał się dwornie i stawił w klasztorze bez broni, zgodnie z zasadami. Opat zapewnił więc jego mocodawców, że rozkazy zostaną przekazane i wykonane.
– Wszelakoż do więźnia puszczać nie mogę – tłumaczył. – Oznajmię mu, co należy.
Potem upewni się, czy nie ma w tym jakiego szachrajstwa. Cóż miała stolica do drobnej burdy w Murcji?
– Nawet na rozkaz admirała? – upewnił się posłaniec.
Opat zerknął raz jeszcze w pismo.
– Rozkaz nie wspomina o odwiedzinach.
– Wy też nie musicie wspominać, czyż nie? – Chłopak uczynił taki ruch, jakby zamierzał sięgnąć do sakiewki, ale Vellido powstrzymał go gestem.
– Grzeszysz myślą, synu!
– Rzeczywiście nie puścicie? Niezależnie od ceny?
– Nie puszczę.
Chłopak skłonił się, wyraźnie zmieszany.
– Zechciejcie wybaczyć…
– Wybaczam – Opat uczynił mu nad głową znak krzyża. – In nomine patris, amen. Pójdź, wskażę ci jaką gospo…
I wtedy posłaniec poderwał się do góry, trafiając go pięścią w skroń. Świat pociemniał, zaszumiał głucho, a ojciec Vellido znalazł się rozciągniętym na ziemi. Przygwożdżonym kolanami. Oraz, co gorsza, pochwyconym za gardło. Ratunku! Chciał zawołać, nic z tego, nie mógł nawet nabrać tchu.
Tamten nachylił się, zajrzał mu z bliska w oczy.
– Pater – powiedział cicho – ja potrafię zakończyć tak, by śladu nie zostało, medyk stwierdzi najwyżej, że ci serce podeszło do gardła…. Ale nie wódź mnie na pokuszenie. Nie chcę zabić i skłamać do tego. Więc jeśli o życie nie dbasz, zatroszcz się choć o moje sumienie i zejdź mi z drogi. Pojąłeś?
Ojciec, któremu krew już zaczynała uderzać w skroniach, skinął krótko głową. Uścisk zelżał. Zadzwoniło, gdy oderwano mu od pasa pęk kluczy, tak, pokiwać głową, to te. Haust powietrza, dobrze, teraz tylko… Spojrzał niebacznie na drzwi do zakrystii.
Dłoń ponownie zamknęła mu się na gardle.
– Nie próbuj. Tamci już kupieni.
Tym razem nie zwolnił uścisku, siedział i patrzył, jak ojciec Vellido na przemian otwiera i zamyka usta, tłucze rękami o podłogę, Chryste dopomóż…
Chłopak raptem wstał, zostawiając półprzytomnego opata na ziemi. Jego kroki zabrzmiały dziwnie głośno i dźwięcznie, i urwały się raptem.
– Pater, ta pieczęć jest autentyczna.
– Jest… jest – zgodził się opat.
Usiadł chwiejnie. Obmacał sobie szyję, potem skroń. Młodociany zbójca stał w progu, zwrócony do niego plecami.
– Chcę, żebyśmy się dobrze zrozumieli – powiedział. – Jeśli teraz pobiegniesz po kogoś… albo później wspomnisz o naszej utarczce… następny rozkaz będzie dotyczył zamurowania cię w lochu.
*
Musiał zasnąć nad różańcem, bo obudził go zgrzyt klucza w zamku. Armando poderwał się na nogi, zdążył nawet zdziwić: już przyszli? Ciemno dokoła, pewnie zaraz świt.
A potem zrozumiał, że musi śnić, bo w drzwiach celi, przyświecając sobie kagankiem, stał Manuel. Manuel, powtórzył w duchu Armando, i dalej, niczym różaniec: Manuel, Manuel, Manuel.
– Manuel? – Własny głos zabrzmiał obco i daleko. – Jakim cudem…
– Zajeździłem konia – oznajmił Lesaro i dał krok do przodu, cienie zatańczyły mu na twarzy, światło w oczach. Miał na sobie ciemną podróżną opończę. – Właściwie to trzy. Rodrigo do mnie napisał i ma rację, chyba zgłupiałeś, ale mniejsza o to. Nie mają prawa cię ściąć. Zasłużyły skurwysyny, to przecież skandal, że ktoś zarzucił nam sodomię…
– Nie chodziło o ciebie – sprostował Armando, wciąż niepewny, sen to czy jawa?
Czy wcześniej, usiłował ustalić, czy wcześniej on też miał takie jasne spojrzenie? Nawet przy wątłym kaganku było widać. Wyraźnie, jak to w snach, uderzała świadomość, że Manuel miał twarz świętego, czystą i żarliwą jednocześnie, taka gorąca bladość…
– Nie? – zdziwił się nieco. – Nieważne. Nieważne. Jesteś wolny. Prawie. Armando, ty…
I rzucił się do przodu, nie, zatoczył, Armando skoczył mu naprzeciw, tak, to się nie śniło. Manuel był tutaj, z całą pewnością realny, namacalny, taki ciepły ciężar. Drżał. Albo obaj drżeli, cholera wie.
– Daliśmy sobie słowo – powtarzał gorączkowo, słowa łaskotały, parzyły w szyję. – Na jednym okręcie. Nie miałeś prawa iść na szafot, draniu. Ale cię ułaskawili, udało mi się, właściwie to cię wygnają, jednak…
Świat realniał coraz bardziej. Rodrigo pisał do niego? Cholera, kiedy? Ułaskawienie, najwyraźniej. Psiakrew. Lesaro, po zapachu sądząc, rzeczywiście spędził ostatnie dni w siodle… chyba wyłącznie w siodle, sądząc po tym, jak ciężko oparł się o Armanda. Jakby nie mógł dźwignąć głowy z jego ramienia. I rzeczywiście… Armando spojrzał mu w twarz. Kurwa mać, Manuel był nie tylko bledszy, ale i wyraźnie chudszy niż uprzednio. Oczy, jeszcze jaśniejsze w ciemnych obwódkach, płonęły jak w gorączce.
– Kiedy ostatnio spałeś?
– Nie wiem.
Armando bez słowa złapał go za ramiona i posadził na pryczy. Lesaro usiadł bez protestu, oparł się plecami o ścianę. Odnaleźli swoje ręce, ścisnęli mocno.
– Wygnanie, tak? Co to znaczy?
– Sam zobacz – Manuel podał mu jakieś pismo; sam złapał stojący nieopodal dzban z wodą, przywarł do niego ustami, mało nie zadławił się przy okazji. Stanowczo powinien się położyć. Z rozkazu admirała takiego a takiego oraz sędziego takiego a takiego… Stanowczo trzeba mu podziękować. Armando Salazar, żołnierz w służbie Jego Wysokości, winny tych a tych przestępstw, skazany zostaje na wygnanie… Nie tylko za to, za wszystko, wrócił, przebaczył, był tutaj. Oraz karną służbę w prowincji Spanish Town, gdzie udać się ma pod komendą kapitana Miguela Orellany, na jednostce zwanej Cichą Marią, dnia…
Muszę się wyspowiadać, postanowił Armando, przyjąć komunię. I postawić nowy ołtarz… to znaczy, na Karaibach. Tu już nie wróci. Chryste Panie, Rodrigo też powinien wypłynąć, teraz Harowie mu nie odpuszczą. Matka pewnie się zatrwoży, ale tak będzie przecież lepiej, dzieciak na morzu przynajmniej będzie żywy i cały.
Ołtarz albo wota, myślał gorączkowo Armando, albo post przez rok. Inaczej nigdy nie zapłacę za tamte grzechy. Zasłużyłem w ogóle na łaskę ? Przeżegnał się zaraz. Boże, przebacz zwątpienie, Ty wiesz przecież, co robisz. Gdybym zgrzeszył aż tak śmiertelnie, bez ratunku, nie zostałbym ocalony. To przecież jasne.
Poza tym chciał uściskać Manuela, paść przed nim na kolana, do niego się… Jemu należy podziękować. Uściskać też, pomyślał Armando, i już znów trzymał go w ramionach, i dziękował, dziękował, dziękował, a Manuel tym razem nie śmiał się wcale, trzymał tylko kurczowo jego rąk.
– Jak to zrobiłeś? Jak ich przekonałeś?
Lesaro, najdroższy druh, odsunął się nieco. Przeciągnął dłońmi po twarzy, powiódł wokół spojrzeniem zaskoczonego anioła.
– Właściwie… – zastanowił się. – Wiesz, że już nie pamiętam? Jakby mi się śniło. Po tamtych wiadomościach całkiem oszalałem, ale chyba… tak, powiedziałem Victorowi, że się zabiję, i nie tylko, jeśli ciebie zetną albo pogrzebią w lochu.
– Oni myślą – dodał po chwili – że ja o nikogo nie dbam.
– Brednia – zaprotestował Armando. – Nie znam lepszego człowieka od ciebie.
Chciał go też zapytać, naprawdę zamierzałeś się zabić? – ale na to był jeszcze czas, mnóstwo czasu. Teraz Manuel uśmiechał się do niego swoim lekkim, zamyślonym uśmiechem, i powieki same mu opadały, naprawdę, wystarczyło trącić palcem, już leżał na pryczy, już spał, oddychał spokojnie jak morze. Armando usiadł obok, wprost na ziemi. Nie był senny. Czasami odczytywał rozkaz. Odmówił kilka modlitw. Zastanowił się, jak uporządkować sprawy z majątkiem (kara grzywny pozostaje), czy będzie go obowiązywał areszt do wypłynięcia, co rzekną Rodrigo (kiedy napisał do Madrytu?), wuj (usadzi go jako chłopca okrętowego?) i matka (czy będzie się trwożyć tymi Karaibami?). Przede wszystkim jednak patrzył na płomień kaganka, tak po prostu, słuchał cichego oddechu tuż obok i myślał, że teraz wszystko pójdzie już we właściwym kierunku, musi pójść.