Chapter Text
Erebor rozkwitał pod mądrymi rządami Dáina II Żelaznej Stopy. Tak przynajmniej mówiono oficjalnie.
Mniej oficjalnie przyzwano, że dyplomatyczne stosunki są całkiem niezłe, handel kwitnie, postępy w przywracaniu sprawności urządzeń górniczych są imponujące, ale – ale woda nadal niesmaczna, egzotycznych przypraw nadal nie sprowadzano, kobiety i dzieci sprowadzano zaś, lecz zbyt wolno. I ludzkie piwo było paskudne, a ceny elfiego wina zaporowe.
— No, a na dobitkę ostatnio zaczęło straszyć! – podsumował Fassir, szpieg króla Thranduila, w swoim comiesięcznym raporcie.
Duchem Dáin początkowo przejmował się mało. Ot, tamten trzaskał drzwiami, robił przeciągi, świstał pod powałą, spódnice dziewczętom unosił. Nic strasznego. Może nawet potencjalna atrakcja turystyczna, nie tak znakomita jak wydobyty z dna jeziora szkielet Smauga, ale zawsze.
Mina królowi zrzedła, gdy duch począł rzucać przedmiotami. Osobliwie upodobał sobie zastawę i w ogóle naczynia, niemal uniemożliwiając wydawanie posiłków. Jakość tych wydawanych znacznie zresztą spadła – co było już niepokojące, niejeden bunt rozpoczął się wszak od pustych żołądków! – a skarg, pochlipywań oraz narzekań służby kuchennej Dáin musiał wysłuchiwać codziennie.
Być może nawet wtedy gotów byłby zjawie wybaczyć. Domyślał się wszak jej pochodzenia i przyznawał, że postąpił mało elegancko, ograbiając zmarłych (świeża, słaba władza potrzebuje symbolu). Jednak gdy któregoś wieczora, idąc w koszuli nocnej do łóżka, poczuł, że dywanik mocnym szarpnięciem spod nóg zostaje mu wyciągnięty – gdy fiknął kozła, aż się mu przemieszała podłoga z sufitem, potem malowniczo rąbnął czołem o złocony róg łoża, a zimny, zaświatowy dech owionął mu gołe łydki, te łydki, których chuderlawości zawsze się nieco ten, którego zwali Żelazną Stopą, wstydził – gdy jakaś potężna siła żartobliwie szarpnęła nieszczęsnego króla za brodę – wówczas Dáin sprawy dłużej ignorować nie mógł.
Ludowi ogłoszono, że król, przez wzgląd na pokorę, ponownie zamyka Arcyklejnot w grobowcu, gdzie ten będzie bezpieczny od złodziei, złodzieje zaś – od pokus władzy.
— Zostawcie tu złoto, szlachetne kamienie, jakieś narzędzia płatnerskie, niech się nie nudzi. — Dáin ostrożnie złożył Arcyklejnot na środku olbrzymiego, w litej skale kutego grobowca.
Po czym puścił się galopem do drzwi, po drodze rozsypując sól, elfie zielska i pomniejsze amulety. To samo czynili towarzyszący mu strażnicy.
— Myślicie, że to pomoże? — jęknął jeden z nich, gdy drzwi zatrzaśnięto oraz zapieczętowano zaklęciami.
— Powinno. To potężne czary. — Dáinowi łatwo przychodziło przemawianie z królewską godnością, ale jednak drgnął, gdy za ścianą coś łupnęło. Jakby ktoś rzucił w drzwi młotem, a potem poprawił garścią diamentów. Z wściekłością. — Tak, cóż, właśnie. Widzicie? Drzwi stoją. Idziemy. Thorinie — zawołał, zbliżając usta do wrót — baw się dobrze!